
Piotrek, 25 lat, właśnie skończył prawo na państwowej uczelni w Warszawie. Kiedy pytam go, czy w trakcie studiów spotkał się z jakimiś odchyleniami od normy, od razu przypomina mu się jeden wykładowca od prawa międzynarodowego.
Opowieść Piotrka potwierdza mi jeszcze inny student z tej samej uczelni. Moi rozmówcy przyznają: władze uczelni już o tym słyszały. Nie raz i nie dwa. Ale nic z tym nie zrobią, bo co oni mogą? A studenci zbyt się boją – w końcu nie warto sobie szarpać nerwów – żeby wytoczyć
Jeden nasz wykładowca, pan X [bardzo znany profesor-humanista – przyp. red.] po egzaminie robił tak: macie minutę na oddanie prac na moje biurko. Po minucie nie przyjmuję żadnych prac, a tych co nie zdążą, zapraszam na poprawkę. I teraz wyobraź sobie: 100 osób rzuca się do jego biurka. Wiadomo, że wszyscy nie zdążą. I co najmniej 20 osób przez to potem miało poprawkę. To po prostu chore.
Inny absurd, z tego samego wydziału. Studenci mają tam legendarny już przedmiot, dotyczący informatyki. Dziennikarz, wiadomo, powinien znać się chociaż trochę na tym, z czego korzysta w pracy. Problem polega na tym, że zarówno wykłady, jak i pytania na egzaminie, są niesamowicie szczegółowe. Do nauczenia się jest 2500 slajdów. A i tak nie gwarantuje to zdania egzaminu.
Zdawałem 5 razy. Problemem nie jest się nauczyć, ale trzeba powiedzieć absolutnie wszystko na dany temat i udzielić odpowiedzi dosłownie takiej, jak na slajdach. Inaczej prawdopodobieństwo zdania jest nikłe.
Z jednej strony niektórzy wykładowcy lubią przycisnąć studentów, inni, dla odmiany, kompletnie ich olewają. Na usta samo nasuwa się stwierdzenie: brak szacunku. – Pan wykładowca jako
Pani od łaciny notorycznie nie przyjeżdżała na zajęcia na 8 rano. I nawet nas o tym nie informowała. Albo potrafiła zadzwonić z taką informacją o 7.45, kiedy tak naprawdę wszyscy już są przed salą.
Niestety, interwencje studentów w takich przypadkach nie za bardzo się sprawdzają. Dziekanaty najczęściej i tak nic nie mogą albo wręcz nie chcą. One zresztą mogłyby być oddzielną historią, bo te komórki administracyjne, choć powinny ułatwiać życie, często je utrudniają. Na wielu państwowych kierunkach administracja nie jest jeszcze "uinternetowiona" i studenci muszą zdawać się na łaskę i niełaskę pani Marysi. Gubienie indeksów, krótkie godziny otwarcia (na przykład 10-13, czyli w czasie zajęć, a petentów dziesiątki), ignorowanie studentów, chaos – to w zasadzie norma, jeśli chodzi o dziekanaty.