Studenckie życie wydaje się łatwe. Ot, trzeba przyjść, posłuchać, pouczyć się, zaliczyć. Niestety, to tylko mit. Studenci codziennie walczą z dezorganizacją na uczelni, absurdalnymi przepisami i wykładowcami, którzy szanują co najwyżej siebie. Liczba historii, które opowiedzieli mi studenci o patologiach panujących na ich uczelniach, starczyłaby na 10 artykułów.
Żeby znaleźć kogoś, kto spotkał się z tyranią na studiach, nie trzeba daleko szukać. W każdej szkole znajdzie się wykładowca, który postępuje według chorych zasad, a z edukacji czyni katorgę. Dzisiaj więc dajemy głos studentom, którzy z jednej strony są zmęczeni walką z wiatrakami, z drugiej – zbyt się boją lub nie opłaca im się walczyć z patologiami. Większość z tych problemów tworzą same uczelnie, a jeśli rzecz dotyczy pojedynczego wykładowcy – wiedzą o tym, ale nie reagują. W końcu to studenci przychodzą na zajęcia dla wykładowcy, a nie odwrotnie, prawda?
Nie ogoliłeś się? Nie zdasz
Piotrek, 25 lat, właśnie skończył prawo na państwowej uczelni w Warszawie. Kiedy pytam go, czy w trakcie studiów spotkał się z jakimiś odchyleniami od normy, od razu przypomina mu się jeden wykładowca od prawa międzynarodowego.
– Na wykładach to był taki miły dziadzio, wszyscy go lubili. Na egzaminie zamieniał się w demona. I nie chodzi o to, że pytania były trudne, tylko on był chory na punkcie jakiejś nieoficjalnej kindersztuby. Potrafił wyrzucić z egzaminu za zły kolor krawata albo za to, że ktoś przyszedł z jednodniowym zarostem – opowiada Piotrek. – Ja rozumiem, gdyby to był egzamin z protokołu dyplomatycznego. Ale żeby oblewać za zarost? – wzdycha świeżo upieczony magister. Sytuację z panem profesorem określa tylko jednym słowem: paranoja.
Koszenie studentów: masz 30 sekund albo poprawka
Opowieść Piotrka potwierdza mi jeszcze inny student z tej samej uczelni. Moi rozmówcy przyznają: władze uczelni już o tym słyszały. Nie raz i nie dwa. Ale nic z tym nie zrobią, bo co oni mogą? A studenci zbyt się boją – w końcu nie warto sobie szarpać nerwów – żeby wytoczyć
wojnę wykładowcy.
Wykładowcy wiedzą zaś, że są bezkarni. I gnębią żaków na bardzo wymyślne sposoby. Wydział Dziennikarstwa, ponownie w państwowej szkole. Prawdziwa wylęgarnia rozmaitych absurdów. – Jeden nasz wykładowca, pan X [bardzo znany profesor-humanista – przyp. red.] po egzaminie robił tak: macie minutę na oddanie prac na moje biurko. Po minucie nie przyjmuję żadnych prac, a tych co nie zdążą, zapraszam na poprawkę – opowiada mi Maciek, który właśnie kończy studia. – I teraz wyobraź sobie: 100 osób rzuca się do jego biurka. Wiadomo, że wszyscy nie zdążą. I co najmniej 20 osób przez to potem miało poprawkę. To po prostu chore – oburza się student.
Jak się okazuje, ograniczenia czasowe to dość popularna metoda "koszenia" studentów. Michał, 23 lata, właśnie zrobił licencjat na tym samym wydziale: – Mieliśmy wykładowcę, który zadawał 10 pytań. Na odpowiedź na każde student miał 5 sekund.
Zdradź mi imię trzeciej żony piątego prezydenta Mongolii
Inny absurd, z tego samego wydziału. Studenci mają tam legendarny już przedmiot, dotyczący informatyki. Dziennikarz, wiadomo, powinien znać się chociaż trochę na tym, z czego korzysta w pracy. Problem polega na tym, że zarówno wykłady, jak i pytania na egzaminie, są niesamowicie szczegółowe. Do nauczenia się jest 2500 slajdów. A i tak nie gwarantuje to zdania egzaminu.
Przykładowe pytanie: Wyjaśnij na czym polega idea algorytmu RSA. Poprawna odpowiedź: "RSA jest algorytmem szyfrowania i deszyfrowania asymetrycznego, tzn. wykorzystującego system klucza publicznego i prywatnego. Może być wykorzystany przy podpisach
elektronicznych." Z tym egzaminem zetknęli się chyba wszyscy studenci tego wydziału. – Zdawałem 5 razy. Problemem nie jest się nauczyć, ale trzeba powiedzieć absolutnie wszystko na dany temat i udzielić odpowiedzi dosłownie takiej, jak na slajdach. Inaczej prawdopodobieństwo zdania jest nikłe – opowiada mi Maciek. Pan profesor to legenda, a jego przedmiot przeraża wszystkich studentów. Rekordziści zdają po kilkanaście razy.
Takie przedmioty, zapewne, służą do "koszenia" studentów i zmuszania ich do płacenia za poprawki lub warunki. Zapewne, bo władze żadnej uczelni nigdy nie przyznają się do takiego zabiegu. Inny przykład: znana, prywatna warszawska uczelnia. Przedmiot: demografia. I pytanie: podaj liczbę ludności w Polsce w 1921 roku. Odpowiedz: 27 mln 100 tys.; 27 mln 107 tys.; 27 mln 170 tys.; 27 mln 177 tys. Takich pytań jest 40. Z około 300 studentów – przedmiot jest obowiązkowy dla wszystkich kierunków humanistycznych – co roku zdaje około 50. Na poprawkach jest niewiele lepiej, niektórzy powtarzają po kilka lat.
Wykładowcy olewają
Z jednej strony niektórzy wykładowcy lubią przycisnąć studentów, inni, dla odmiany, kompletnie ich olewają. Na usta samo nasuwa się stwierdzenie: brak szacunku. – Pan wykładowca jako
jedyny podręcznik do przedmiotu, obowiązujący na egzamin, dał swoją książkę. Problem w tym, że książki nigdzie nie było, dało się ją kupić tylko u wykładowcy – opowiada Marta, 26 lat, absolwentka znanej warszawskiej uczelni.
– Inny, z kolei, żądał, by na egzamin przyjeżdżać do jego apartamentu. Bo nie chciało mu się jechać na uczelnię – dodaje Marta. Jej opowieści potwierdzają obecni studenci tej uczelni. Nic się nie zmieniło. Wymiana pokoleniowa nie pomaga, bo nowi, młodzi wykładowcy tak samo potrafią olewać podopiecznych. – Pani od łaciny notorycznie nie przyjeżdżała na zajęcia na 8 rano. I nawet nas o tym nie informowała. Albo potrafiła zadzwonić z taką informacją o 7.45, kiedy tak naprawdę wszyscy już są przed salą – opowiada mi Kasia z trzeciego roku.
Pani z dziekanatu trzęsie wydziałem
Niestety, interwencje studentów w takich przypadkach nie za bardzo się sprawdzają. Dziekanaty najczęściej i tak nic nie mogą albo wręcz nie chcą. One zresztą mogłyby być oddzielną historią, bo te komórki administracyjne, choć powinny ułatwiać życie, często je utrudniają. Na wielu państwowych kierunkach administracja nie jest jeszcze "uinternetowiona" i studenci muszą zdawać się na łaskę i niełaskę pani Marysi. Gubienie indeksów, krótkie godziny otwarcia (na przykład 10-13, czyli w czasie zajęć, a petentów dziesiątki), ignorowanie studentów, chaos – to w zasadzie norma, jeśli chodzi o dziekanaty.
Uczelnie zazwyczaj wiedzą o przywarach swoich wykładowców, ale nie widzą powodu, by reagować. Dotyczy to szczególnie państwowych placówek, bo na prywatnych jest często o niebo lepiej – dziekanaty prawie nie biorą udziału w życiu studentów, bo wszystko jest w internecie, a wykładowcy są mili i pomocni. Choć i od tego zdarzają się wyjątki, ale to państwowe placówki przodują w produkowaniu organizacyjnych patologii. Zasada: studenci są dla nas, a nie my dla nich, zdaje się być naczelną. – Studentów traktuje się jak g... – mówi krótko jeden z naszych rozmówców, Maciek. Jego opinia nie jest odosobniona.
Oczywiście, wszystko to można skwitować odpowiedzią: do wszystkiego można się przyzwyczaić, przystosować, wszystkiego można się nauczyć. Skoro inni przeżyli, to młodzi też dadzą radę. Okupią to nerwami, czasem, ale sobie poradzą. Nawet jeśli jakiejś wiedzy kompletnie nie potrzebują, bo nawet nie idzie ona w parze ze studiowanym kierunkiem. Pytanie tylko – po co? Po latach z tych historii się śmiejemy, ale nie należy zapominać, jak sami przeklinaliśmy nieuczciwego wykładowcę.
A jak to wygląda/wyglądało w trakcie Waszych studiów? Zgadzacie się z tezą, że to wykładowcy powinni być dla studentów, a nie na odwrót? A może dziś młodzież nie ma szacunku dla nauki i to wykładowcy muszą się z nią użerać?
Reklama.
Maciek
Student dziennikarstwa
Jeden nasz wykładowca, pan X [bardzo znany profesor-humanista – przyp. red.] po egzaminie robił tak: macie minutę na oddanie prac na moje biurko. Po minucie nie przyjmuję żadnych prac, a tych co nie zdążą, zapraszam na poprawkę. I teraz wyobraź sobie: 100 osób rzuca się do jego biurka. Wiadomo, że wszyscy nie zdążą. I co najmniej 20 osób przez to potem miało poprawkę. To po prostu chore.
Maciek
Student dziennikarstwa
Zdawałem 5 razy. Problemem nie jest się nauczyć, ale trzeba powiedzieć absolutnie wszystko na dany temat i udzielić odpowiedzi dosłownie takiej, jak na slajdach. Inaczej prawdopodobieństwo zdania jest nikłe.
Kasia
Studentka
Pani od łaciny notorycznie nie przyjeżdżała na zajęcia na 8 rano. I nawet nas o tym nie informowała. Albo potrafiła zadzwonić z taką informacją o 7.45, kiedy tak naprawdę wszyscy już są przed salą.