Klnę się na kołek osikowy, butelkę wody święconej i główkę czosnku: choć nie jestem miłośnikiem tematyki wampirycznej, to serial "Co robimy w ukryciu" uważam za jedno z największych dokonań ludzkości. Stoją za nim Taika Waititi (tak, ten od oscarowego "Jojo Rabbita") oraz Jemaine Clement (współtwórca fenomenalnego "Flight Of The Conchords"), natomiast w jedną z ról drugoplanowych wcieliła się pewna aktorka o swojsko brzmiącym imieniu i nazwisku... Oto Veronika Slowikowska, czyli 25-letnia Kanadyjka, która przyszła na świat w rodzinie polskich emigrantów. Poznaj ją już dziś, zanim podbije Hollywood.
Redaktor Centrum Produkcyjnego Grupy na:Temat, który lubi tworzyć wywiady z naprawdę ciekawymi postaciami, a także zagłębiać się w rozmaite zagadnienia związane z (pop)kulturą, lifestyle'em, motoryzacją i najogólniej pojętymi nowoczesnymi technologiami.
Nie boisz się, że rozmawiasz z wampirem?
Nie, jestem już specjalistką w rozpoznawaniu krwiopijców, tak więc nawet w trakcie rozmowy przez Skype'a mogę fachowo ocenić pewne kwestie. Przyjrzałam ci się, oceniłam m. in. to, czy nie jesteś zbyt blady i wiem, że mogę zaufać (śmiech).
Pojawiasz się w obu sezonach serialu, w drugim stajesz się członkinią ekipy zabójców wampirów, działającej pod przykrywką Klubu Kolekcjonerów Komarów... Jak trafia się do tak prestiżowego grona?
Mówiąc w największym skrócie: od paru lat mieszkam w Toronto, czyli mieście, w którym kręcony był ten serial. Pewnego dnia poszłam na jeden castingów i... chyba poszło mi całkiem nieźle (śmiech). Na pewno pomogło to, że doskonale znam film pełnometrażowy "Co robimy w ukryciu" z roku 2014, który był inspiracją dla serialu.
W ogóle kocham mockumenty i chyba dobrze czuję tę konwencję. A to naprawdę ważne, bo takie rzeczy – fikcje udające filmy albo seriale dokumentalne – kręci się zupełnie inaczej, niż standardowe produkcje fabularne: na planie jest znacznie więcej improwizowania. Tak więc podczas castingu odpadła cała masa aktorów i aktorek nie mających doświadczenia w tej dziedzinie.
Na szczęście podobne rzeczy trenuję od lat, działając w grupie A Boy’s Memoir, założonej z dwiema koleżankami. Przebieramy się i występujemy na żywo – jest mnóstwo śmiechu, śpiewu i tańca; no a wszystko to pod znakiem szalonej improwizacji.
Jakiś czas po castingu do "Co robimy w ukryciu" odezwała się do mnie jego reżyser, mówiąc, że spodobałam się samemu Jemaine Clementowi (reżyser, scenarzysta i producent tego serialu – przyp. red.). Ponoć powiedział: "ta kanadyjska »geeky comedy girl« jest jedną z nas".
No i dostałam wymarzoną rolę. Starałam się zachować spokój, choć pojawiły się łzy szczęścia, przecież twórcy tego serialu mogą wręcz przebierać w aktorkach z całego świata. Udało się dzięki odpowiedniej dawce szczęścia i talentu. Bo wiadomo, aby odnieść sukces w świecie aktorskim, potrzeba każdej z tych rzeczy.
Dodałabym jeszcze do tego zestawu wytrwałość. Przecież casting do „Co robimy w ukryciu” nie był moim pierwszym albo drugim, lecz pewnie trzysetnym.
Wiele osób z twojego środowiska zawodowego dokłada jeszcze jeden element: odpowiednie znajomości. Często słyszy się, że bez odpowiednich "pleców" nie otrzymuje się naprawdę dobrych ról...
Cóż, jest w tym sporo prawdy... To frustrujące, ale naprawdę rozumiem pewne mechanizmy, które rządzą moją branżą, mam świadomość tego, że odpowiednie kontakty są wręcz niezbędne, jeżeli chcesz naprawdę mocno rozwinąć skrzydła. Tak po prostu jest, trzeba to przyjąć do wiadomości i czasami korzystać z pomocnych dłoni.
Wiesz, w styczniu tego roku poleciałam do Los Angeles. Nie mogę na razie zdradzić, o co dokładnie chodzi; zapowiem tylko, że szykuje się coś znacznie większego, niż to, co zrobiłam do tej pory. Podczas tej pierwszej wizyty w Hollywood nieocenione było wsparcie ze strony Marka Prokscha, z którym zakumplowaliśmy się na planie "Co robimy w ukryciu". Kojarzysz? Grał tam Colina Robinsona, wampira energetycznego.
Ten niesamowicie miły facet stwierdził: "ty jesteś z Kanady, ja z Wisconsin, przecież to prawie to samo. Wierzę w ciebie i zadbam o to, żeby Hollywood nie wyrządziło ci krzywdy". Jako aktor znacznie bardziej doświadczony ode mnie pomagał w ogarnięciu różnych spraw; był nieoceniony m. in. w kontaktach z agentami filmowymi i załatwianiu całego mnóstwa formalności. Wiesz, Trump i te sprawy...
Kanadyjski paszport jest aż tak problematyczny w "Fabryce snów"?
Zdobycie amerykańskiej wizy pracowniczej zajmuje teraz naprawdę sporo czasu. Żeby spełnić wszystkie wymogi, musisz mieć nie tylko jakieś dokonania na koncie, odpowiednie portfolio artystyczne, ale i sporo wiedzy o tym, jak przebrnąć przez wiele procedur formalnych, wypełnić mnóstwo dokumentów.
Wszystko trwa około roku – o ile wiesz, jak to zrobić lub masz wokół siebie pomocnych ludzi. Jak widzisz, zdobywanie odpowiednich kontaktów i otaczanie się fajnymi osobami to jeden z elementów tej pracy; to naprawdę ważne na absolutnie każdym etapie kariery.
Porozmawiajmy o Veronice Slowikowskiej po godzinach pracy. Czy Jemaine Clement ocenił cię właściwie i rzeczywiście jesteś "geeky", podobnie jak serialowa Shanice?
Trochę jestem, przecież noszę wielkie "kujońskie" okulary i lubię oglądać kreskówki takie jak "Pora na przygodę!” i "Awatar: Legenda Aanga”. Robię to w towarzystwie znajomych, których w sumie również można określić mianem geeków (śmiech).
Chociaż z drugiej strony lubię też aktywność fizyczną, zdarza mi się też poimprezować. Na przykład z Harveyem Guillénem, czyli serialowym Guillermo, z którym zaprzyjaźniłam się na planie i od czasu do czasu wyskakujemy na drinka. Tak więc po prostu żyję w dwóch światach.
Opowiesz o okolicznościach, które sprawiły, że na świat przyszłaś nad jeziorem Huron, a nie nad Bystrzycą?
Moi rodzice pochodzą ze Świdnicy. To właśnie tam, na Dolnym Śląsku, mam niemal całą rodzinę – od babci i dziadków, po wujków, ciocie i kuzynostwo, tak więc do Polski przylatuję często, średnio raz na dwa lata. Ostatnio byłam w ubiegłym roku – chciałam pokazać mojej kanadyjskiej przyjaciółce, skąd pochodzę.
Wracając do twojego pytania: pod koniec lat 80. mój tata, ze względu na sytuację polityczną w komunistycznej Polsce, przeniósł się do Kanady. Pewnego razu, w trakcie wizyty w Świdnicy, poznał moją mamę i... wszystkie plany życiowe się zmieniły (śmiech). Przez rok korespondowali ze sobą, aż wreszcie udało mu się ją ściągnąć do siebie. Wzięli ślub, no a w roku 1995 pojawiłam się ja.
Ogólnie pojęta polskość to coś, co w domu rodzinnym było istotne?
Bardzo istotne. Od kiedy pamiętam, mama i tato zawsze kultywowali polskie tradycje i utrzymywali kontakty z grupką innych emigrantów znad Wisły mieszkających w Barrie, czyli niewielkim mieście, w którym urodziłam się i wychowałam.
No i zawsze rozmawiali ze sobą po polsku, tak więc do dziś wszystko rozumiem, choć z mówieniem jest już znacznie gorzej – wiesz, mam mało okazji do pogadania w tym języku, bo od lat nie mieszkam z rodzicami.
Teraz, gdy osiadłam w Toronto, zdarza mi się od czasu do czasu spotkać ludzi z polskimi korzeniami, część z nich pracuje nawet w branży filmowej. No i co roku we wrześniu chodzę na tutejszy Roncesvalles Polish Festival, świetną imprezę, podczas której można napić się piwa Żywiec i podjeść sobie pierogów (śmiech). Jednak główną formą utrwalania słownictwa jest oglądanie polskich filmów i seriali.
Zaznaczmy, że nad Wisłą powstaje sporo naprawdę dobrych rzeczy, zawsze z dumą rekomenduję je tutejszym znajomym. Jako dziecko bardzo lubiłam seriale "Rodzinka.pl" i "Kiepscy", to niesamowicie śmieszne rzeczy.
Ostatnio spore wrażenie zrobiła na mnie "Zimna wojna", nawet nie wiesz, jak ucieszyły mnie trzy nominacje do Oscara, które zdobył ten film. No a skoro mowa o Pawle Pawlikowskim, to na kolana rzuciła mnie też "Ida".
No i Jan Komasa, którego "Boże ciało” widziałam na ostatniej edycji Festiwalu Filmowego w Toronto. Strasznie chciałabym u niego zagrać! Ogromne wrażenie zrobił na mnie Bartosz Bielenia, wcielający się tam w Daniela.
Kto wie, może pewnego dnia dostanę rolę w jakiejś polskiej produkcji? Daję uroczyste słowo honoru, że w takiej sytuacji przezwyciężyłabym to moje "lenistwo językowe" i doszlifowałabym operowanie polszczyzną do poziomu perfekcyjnego. Nie chciałabym przynieść wstydu rodzinie (śmiech).
Czy jest to rodzina o jakichś tradycjach artystycznych?
Nie, chociaż w moim domu kultura i popkultura "od zawsze" były niesamowicie wręcz ważne. Była to zarówno muzyka (tato jest wielkim fanem m. in. Genesis, King Crimson, ma tysiące płyt kompaktowych), jak i filmy. Wspólnie z rodzicami pochłaniałam je w ilościach wręcz hurtowych a później dyskutowaliśmy o nich godzinami.
Dodajmy, że mama zawsze interesowała się filmem i często opowiadała mi o popularnych za komuny Dyskusyjnych Klubach Filmowych. W czasach licealnych była nawet "znaną aktorką"… choć jedynie wśród znajomych. Emigracja sprawiła, że musiała zmienić plan na życie i pracuje w swoim salonie sukien ślubnych.
Choć i tak bardziej zaskakująco potoczyły się losy ojca, który w młodości bardzo mocno interesował się teologią i filozofia i naprawdę poważnie planował zostanie zakonnikiem. Skończył natomiast jako specjalista od systemów wspomagających rachunkowość i finanse oraz programista, tak więc zatoczyliśmy koło i znów jesteśmy w temacie nerdów i geeków (śmiech).
Wypadałoby więc wrócić do twojej kariery – czy Hollywood to jedyny kierunek, w którym spoglądasz? Planujesz poświęcenie się bez reszty aktorstwu przez wielkie "A" i rezygnację z występów na żywo?
Nie chciałabym tego robić, przynajmniej na razie. Widzisz, regularne występy na scenie – przed pandemią koronawirusa było ich nawet siedem tygodniowo – to genialny sposób na ulepszanie warsztatu. OK, na planie filmu albo serialu uczysz się nowych rzeczy, słuchając porad reżysera albo innych artystów.
Ale kiedy grasz przed publicznością, możesz obserwować jej reakcje, sprawdzać na bieżąco, co robisz dobrze, a co powinieneś skorygować. No i stawać się bardziej odważny, pewny siebie, co przydaje się później przed kamerą.
Spójrz na to, jak wiele gwiazd filmu nie rezygnowało z występów na żywo, choć przecież nie musiały już tego robić, zgarniając grube miliony dolarów za role w hollywoodzkich superprodukcjach. Chodziło właśnie o ten nieustanny kontakt z widownią, który z jednej strony jest świetnym treningiem aktorskim, a z drugiej po prostu genialną zabawą.
Nawet nie wiesz, jak uwielbiam to robić; nie ma niczego, co można porównać do obserwowania, jak skutecznie rozbawiasz tłum ludzi przed sobą, świadomości, że pomiędzy tobą a widzem nie ma żadnego muru. Dlatego nie zamierzam stawiać wszystkiego na jedną kartę, czyli wielką karierę w Stanach Zjednoczonych.
Pewnie, mam nadzieję, że będzie o mnie coraz głośniej w świecie hollywoodzkich filmów i seriali i że spełnię jedno z największych marzeń, czyli zacznę występować w programie "Saturday Night Live".
Jednak Los Angeles i Nowy Jork chciałabym odwiedzać jedynie zawodowo, po czym znów być tą zwykłą dziewczyną, która która zdecydowanie najlepiej czuje się w Kanadzie, a jej serce bije w Polsce.