Shutterstock

Jakie zasady savoir vivre, jakie mody i tendencje cechują polską negatywną krytykę kultury? Mówiąc wprost – jak "zmiażdżyć", żeby było pięknie i słusznie.

REKLAMA
Już w sobotę kolejne dyskusyjne śniadanie pod egidą Dwytygodnika. Tym razem rzecz nazywać będzie się "Zniszcz go!" i dotyczyć będzie negatywnej krytyki. To świetny pretekst, aby o "zjeżdżanie" produktów kultury zapytać nie tylko tych, którzy na śniadanie się wybiorą, ale także szersze grono odbiorców. O wypowiedzi w sprawie poprosiłam kilku krytyków z różnych obszarów krytyki kultury. Zachęcamy innych krytyków i czytelników NaTemat do zabrania głosu. Dyskusja otwarta.
Beatyfikowani i gnojeni
Damian Gajda, redaktor kultury Onet.pl, krytyk literacki: – Piszę źle, o tym, co uważam za złe. Względy towarzyskie mnie raczej nie ograniczają, chociaż nie jestem też sadystą i nie będę zjeżdżał wszystkich złych książek moich dobrych znajomych. Zwykle wolę im przyznać się do mojej opinii w prywatnej rozmowie, a recenzji nie napisać. Czasem jednak po prostu muszę i wtedy nie zawsze jest przyjemnie. Bywam jednak pozytywnie zaskakiwany – na przykład, kiedy napisałem negatywną recenzję książki mojego kolegi, Dawida Kornagi, on ją spokojnie przeczytał i powiedział mi, że absolutnie nie żywi do mnie urazy.
– Polskiej krytyce literackiej brakuje negatywnej krytyki. Kiedyś takie recenzje pisała Magda Miecznicka, wskutek czego była niestety niszczona przez środowisko recenzentów. Paradoksalnie, to nie pisarza przeszkadzają krytykom pisać negatywne recenzje, ale krytycy sami sobie szkodzą w rzetelności. U nas, w przeciwieństwie do zagranicy, np. do Francji, wszystko musi być letnie, każda recenzja dobra, na cztery gwiazdki. Brakuje bardzo krytyka w roli swoistego trenera, który powie autorowi: weź się za siebie, nie jesteś w formie, bez obaw przed banicją ze środowiska. Zdarzyło mi się "zjeżdżać" książki znanych autorów. Pamiętam, że kiedy skrytykowałem "Spiski" Wojciecha Kuczoka mój kolega po fachu z wrażenia aż założył blog, który nazwał "polemika z Damianem Gajdą". Napisał tam, że autor na pewno a. chciał mi poderwać dziewczynę, b.nadepnął mi na jakiś odcisk, c.odmówił wywiadu ze mną, i dlatego teraz się mszczę. Tak jakbym był kelnerem, który pluje do zupy klientowi, który grymasi. Nie wpadło mu do głowy, że książka mogła być po prostu kiepska. Albo inny przypadek: recenzowałem, zresztą bardzo pochlebnie, książkę dla młodzieży niejakiego Dariusza Rekosa. Natomiast negatywnie wypowiedziałem się o blogu, który prowadził. W odpowiedzi wysłał do redakcji list, w którym oskarżał mnie o zniesławienie.
– Są u nas twórcy konsekrowani, których nie wypada "zjeżdżać". Są te tacy, z których zwyczajowo wszyscy się śmieją, jak Paulo Coelho, Kalicińska czy Grochola. Był kiedyś świetny felieton Doroty Masłowskiej w "Przekroju", w którym pisała, że łatwo śmiać się z Radia Maryja. Bo łatwo śmiać się z rzeczy, z których wszyscy się śmieją. Trudniej nie podążać za tymi modami na beatyfikowanie i gnojenie. Wielu krytyków ocenia z zasady, nie daje szansy autorom. Brakuje recenzentów, którzy mieliby odwagę myśleć samodzielnie. Łatwiej oczywiście pisze się recenzje negatywne i to jest kolejny paradoks – ze względu na sytuacje w środowisku, więcej jest pozytywnych.
– Ludzie moim zdaniem przestali czytać recenzje. Ja ich w ogóle nie czytam, bo wiem, jak niektórzy moi koledzy po fachu je piszą. Ulegają prośbom o wsparcie, towarzyskim koneksjom. Tak nie można. Kiedyś bardzo lubiłem czytać recenzje w "Dzienniku", były to teksty młodych bezkompromisowych dziennikarzy, bez umocowania jeszcze, który pisali jak im w duszy grało.
Elokwentnie i złośliwie kontra poważnie i ciepło
Rafał Rejowski, krytyk muzyczny: – Prawda jest taka, że najlepiej zawsze pisze się teksty, które szkicują negatywny obraz. Tam można się "wyżyć literacko", wrzucić ciekawsze figury retoryczne, metafory i porównania. Pióro zawsze się wyostrza wtedy, kiedy wbijamy szpile, wtedy zwykle pojawia się ironia i dowcip, które są z kolei doceniane przez czytelnika. Pozytywna recenzja zwykle jest poważna, ciepła, ale raczej tak nie rozbawi, nie będzie dowcipna.
– Moje najwcześniejsze zetknięcie z prasą muzyczną to magazyn "Teraz Rock". Do dziś pamiętam jedną z recenzji, którą tam przeczytałem. Była ta recenzja płyty Marillion z 91 roku autorstwa legendarnego krytyka Tomka Beksińskiego. Tomek Marillion kochał, ale tę płytę akurat zjechał. I zrobił to przepięknie. Bardzo długo ten jego tekst był to dla mnie punktem odniesienia dla negatywnej krytyki muzycznej. Dopiero jak po kilku latach opierzyłem się, nabrałem doświadczenia, zauważyłem, że w tej recenzji bardziej chodziło o popisywanie się elokwencją, o słowną ekwilibrystykę niż o rzeczywistą ocenę muzyki. Można pisać genialne recenzje, ale o zawartości płyty napisać bardzo mało. Szczególnie, jeśli ma się do dyspozycji tysiąc znaków. W trzech zdaniach nie oddasz tego, o co na płycie chodziło. Możesz tylko pokazać swój kunszt i krótko do płyty zachęcić lub zniechęcić. Taka recenzja musi być przede wszystkim atrakcyjna dla czytelnika. Negatywna jest atrakcyjniejsza, więcej więcej powstaje właśnie takich.
– Oczywiście wiele zależy także od redakcji, do której się pisze – jaka muzyka jest tam preferowana, czy jest patronat, jaka umowa z wydawcą. Oczywiście znajomości dziennikarza w środowisku muzyków też mają znaczenie - ja osobiście zawsze odmawiam recenzowania złych płyt moich znajomych. Zgłaszam się tylko wtedy, kiedy wiem, że z czystym sumieniem napiszę, że to dobra rzecz.
Brak "jaj" i niedobór wiedzy
Aleksander Hudzik, krytyk sztuki: – Moim zdaniem na negatywną krytykę artystyczną jeszcze zwyczajnie nie ma miejsca. W prasie popularnej, codziennej czy lajfstajlowej, jest tak mało przestrzeni dla sztuki, że zajmowanie jej przez teksty odnoszące się negatywnie do pewnych zjawisk w jej obrębie zwyczajnie wyrządzałyby krzywdę recepcji sztuki, byłby niedźwiedzią przysługą. Z kolei prasa branżowa jest w niewielkim stopniu rozbudowana, wszyscy piszący dobrze się znają między sobą i z artystami, a kiedy znajomi piszą o znajomych trudno "po sobie jechać". Po pierwsze więc na pewno krytykom nie sprzyja sytuacja na rynku. Po drugie na pewno prawdą jest, że większość z nich "nie ma jaj". Ale co gorsza, wielu nie dysponuje również merytoryczną wiedzą.
– Kiedyś uważałam, że negatywna krytyka w ogóle nie ma sensu, bo po co tracić czas na pisanie o czymś, co jest kiepskie. Potem jednak pomyślałem, że warto pisać źle o rzeczach ogólnie znanych i popularnych, jeśli są kiepskie – po co utrwalać złe wzorce. Niestety, często jest tak, że takie teksty "nie przechodzą". Artyści aktualnie popularni, modni, nierzadko są nietykalni. Szkoda – w ten sposób przyczyniamy się do utrwalania status quo. My w Polsce lubimy się tak uczepić czegoś: jeśli raz jest fajne, już ma zostać fajne.
– Najczęściej energię, żeby dissować mają początkujący krytycy, wtedy jest werwa i chce się, nie ma się nic do stracenia. Ale jak tylko jakaś instytucja położy na tobie "łapę" od razu robisz się grzeczniejszy, a twoje opinie ostrożniejsze. Inną kwestią jest fakt, że mało dziennikarzy ma taki autorytet, żeby ktoś zważał na ich opinie. Rzadko który też poświęca się tylko sztuce.
– W moim idealnym świecie, w którym sztuka jest żywo obecna w kulturze, negatywna krytyka jest bardzo istotna. Nie można przecież wciąż czytać samego "słodkiego pierdzielenia". To zwyczajnie nudne. Mam nadzieje, że jesteśmy na początku drogi do takiej sytuacji. I tak na pewno jest lepiej niż było jeszcze pięć lat temu. Wtedy nie można było nawet marzyć o krytyce negatywnej, bo język pozytywnego mówienia o sztuce dopiero się budował. Teraz wreszcie, pomalutku, zaczynamy "zjeżdzać". Ważne jest jednak, aby nie zapominać, żeby nie była to tylko krytyka dla samego krytykowania. Częścią dobrej negatywnej krytyki jest pokazanie alternatywy, pozytywnego kontr-przykładu.
Z kim się bratać?
Anna Tatarska, krytyczka filmowa: – Mam wrażenie, że polskie recenzje filmowe bazują głównie na przezroczystości, tym samym dewaluując samą koncepcję recenzji. Czytelnicy oczywiście preferują recenzje negatywne – zawsze przyjemniej słucha się, jak ktoś kogoś wyzywa niż prawi komplementy. Wydaje mi się jednak, że większość recenzji jest nijaka i przewidywalna. Środowisko krytyków filmowych dzieli się na podgrupy, z których każda ma swoich ulubieńców. Jeśli więc jednak grupa będzie się uważać za fajną, bo kocha, dajmy na to Von Triera i Almodovara, to druga będzie się uważać za jeszcze fajniejszą, bo będzie po nich "jechać". Mam wrażenie, że wciąż niepoważane w środowisku jest pisanie o komercyjnym kinie. To "przechodzi" tylko w dyskursie akademickim, w prasie wciąż nie jest w dobrym tonie zajmować się kinem czysto rozrywkowym. Problemem jest brak specjalizacji u krytyków, brak wyczulenia na odbiorcę. Pisze się zawsze "z pozycji" i "wobec" czytelnika, jak ognia unikając "bratania się z nim". "Bratanie się" zarezerwowane jest dla własnego środowiska. Czytelnik jest taki jakiś gorszy.
– W środowisku panuje często protekcjonalne nastawienie w stosunku do twórcy i jego dzieła, często pielęgnowane jest głównie własne ego, brakuje, że tak patetycznie to ujmę, "klękania przed filmem", pewnej dozy skromności. A przecież jesteśmy rzemieślnikami, mamy komunikować twórcę z odbiorcą, nie możemy pozycjonować się jako artyści. Wydaje mi się, że najważniejsze jest to, aby nasze teksty były po pierwsze merytoryczne, po drugie wyraziste, a po trzecie pokazywały nasz osobisty styl. Wtedy nawet największy "pojazd" będzie uzasadniony.
Jakie jest Wasze zdanie na temat "miażdżenia" dzieł kultury? Czy polecane "hity" i odradzane "kity" pomagają Wam dokonywać kulturalnych wyborów? Czy zdarzyło się im poprowadzić Was niewłaściwie?