Eurowizję można uwielbiać albo nienawidzić. Część mieszkańców Europy każdego roku z wypiekami na twarzy śledzi zmagania muzyków z ich kontynentu, a część pomstuje, że to kicz, polityka i nuda. Jedno jest jednak pewne: nie da się już wyciągnąć Eurowizji z Europy. Na przestrzeni lat konkurs wchłonął się w europejską tkankę i stał się czymś znacznie więcej, niż muzyczną rywalizacją. Tego ducha Eurowizji – kiczowatego, uroczego, dziwacznego – doskonale oddaje nowy film Netflixa "Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga". Eurowizja w końcu doczekała się filmowego hołdu, na który zasługuje.
Przyznaję się bez bicia: jestem fanką Eurowizji. Ba, uwielbiam Eurowizję. To moje ulubione guilty pleasure. Każdego roku – od dzieciństwa – zasiadam przed telewizorem z rodziną i przyjaciółmi, popcornem i drinkami, gotowa na imprezę roku. Z jednej strony zawsze mam nadzieję, że poziom muzyczny będzie wysoki (co w ostatnich latach sprawdza się regularnie – wystarczy posłuchać zwycięskich utworów), a z drugiej liczę na bardzo złe i bardzo dziwne występy, które przejdą do absurdalnej historii tego jedynego w swoim rodzaju konkursu. Tych jednak z roku na rok jest coraz mniej, bo europejskie kraje znowu zaczynają traktować Eurowizję poważnie.
Uwielbiam Eurowizję za jej koloryt, urok i dziwaczność. Za to, że jest ostoją różnorodności i tolerancji w świecie, który staje się coraz bardziej wrogi i ksenofobiczny. Mimo że polityka od zawsze odgrywa w tym konkursie olbrzymią rolę, to na pierwszy plan (przynajmniej przed rozpoczęciem głosowania) wysuwa się coś innego: muzyka i zabawa. A tego teraz rozpaczliwie potrzebujemy. Potrzebujemy siedzieć przed telewizorem i oglądać lepsze i gorsze występy muzyków z krajów, które lubimy bardziej i mniej. Śmiać się, wzruszać i nie pamiętać przez te kilka godzin, że jesteśmy coraz bardziej podzieleni.
Tegoroczna Eurowizja została przełożona na przyszły rok z wiadomych względów. I naprawdę bardzo jej brakowało. A uświadomił nam to film Netflixa "Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga". Amerykańska komedia, którą współprodukował komik Will Ferrell (również współscenarzysta i główny aktor), nie mogła pojawić się w lepszym momencie. Nie tylko zapełniła dziurę po Eurowizji, ale również przyniosła ze sobą optymizm, który był nam bardzo potrzebny. Tylko tyle i aż tyle.
Netflix o Eurowizji
Pomysł na film o Eurowizji zrodził się w szalonej głowie Willa Ferrella. Gwiazdor "Zoolandera" i "Gwiazdy telewizji", Amerykanin z pochodzenia, odkrył Konkurs Piosenki Eurowizji w 1999 roku dzięki swojej przyszłej szwedzkiej żonie Vivece Paulin. W końcu Szwecja kocha Eurowizję. Wygrała ją sześć razy, w tym w pamiętnym 1974 roku, kiedy zespół Abba zaśpiewał hit "Waterloo".
To właśnie w tym momencie zaczyna się akcja filmu Netflixa. Húsavík, niewielkie rybackie miasto na północy Islandii. Grupa znajomych ogląda w domu Eurowizję, na scenę wchodzi Abba. Mały chłopiec Lars, który niedawno stracił matkę, z miejsca zaczyna tańczyć. Dołącza do niego jego koleżanka Sigrit. Dzieci tańczą, rodzice się śmieją, a Lars krzyczy w pewnym momencie: "Nie śmiejcie się! Kiedyś wygram Eurowizję".
Jest 2020 roku. Lars (Will Ferrell w formie) i Sigrit (cudowna Rachel McAdams) wciąż mają to samo marzenie. Chcą wystąpić na Eurowizji. Oboje dalej mieszkają w Húsavíku, a w wolnym czasie piszą piosenki i śpiewają je w lokalnym barze. Oboje marnują też swoje życia, przynajmniej zdaniem surowego ojca Larsa Ericka (Pierce Brosnan). Jednak Lars i Sigrit – którzy mają się ku sobie, ale nie potrafią zrobić pierwszego kroku – nie zamierzają się poddać.
Zupełnym przypadkiem (chociaż według Sigrit palce maczały w tym elfy) zespół Fire Saga dostaje się do krajowych eliminacji. Ich występ jest, mówiąc łagodnie, tragiczny, ale – z przyczyn, których nie mogę zdradzić – Lars i Sigrit zostają reprezentantami Islandii na Eurowizji w 2020. Jadą do Edynburga, gdzie poznają rosyjską gwiazdę Alexandra Lemtova (doskonały Dan Steven), który skomplikuje ich quasi-romantyczne relacje.
Rywalizacja dopiero się zacznie, a Sigrit wyraźnie nie radzi sobie z presją. Lars jest jednak zdeterminowany, by wygrać, mimo że bukmacherzy dają im... zero szans. Duet Fire Saga, jak i widzów filmu Netflixa czeka ciąg absurdalnych i komicznych sytuacji, ale i wiele wzruszeń. Czyli... Eurowizja w pigułce.
"Eurovsion Song Contest: Historia zespołu Fire Saga" to film o... miłości
Nie dawałam filmowi "Eurovision Song Sontest: Historia zespołu Fire Saga" większych szans. Amerykanie, którzy robią film o Eurowizji? Nie jest tajemnicą, że Stany Zjednoczone nie rozumieją tego konkursu. To w końcu zjawisko tak mocno europejskie, tak do bólu insiderskie, że każdy z zewnątrz patrzy na uczestników i widzów jak na kosmitów (patrz: Justin Timberlake w 2016 roku). Żarty z Amerykanów, którzy "nie kumają" Eurowizji, pojawiły się zresztą w samym filmie.
Ferrell, być może dzięki swojej szwedzkiej żonie, zrobił jednak porządny research. Eurowizja w filmie jest praktycznie identyczna, jak ta w rzeczywistości. Prawdziwy ogień na scenie, patos, rozentuzjazmowana widownia, ironiczni komentatorzy, morze flag, cekiny i występy, które są, mówiąc delikatnie, lekką przesadą.
Jednak łatwo można było pokazać to w sposób prześmiewczy i śmiać się z Eurowizji do rozpuku.Tak się jednak na szczęście nie stało. Reżyserowi Davidowi Dobkinowi ("Sędzia", serial "Iron Fist") udało się pokazać ten europejski konkurs w sposób wyjątkowo empatyczny, uroczy i prawdziwy.
Swoje robi tu Islandia, kraj modny, ale wciąż tajemniczy. Umieszczenie akcji właśnie tam to strzał w dziesiątkę. Dzięki temu Eurowizja staje się czymś magicznym, wielkim, czymś więcej, niż konkurs. To również zasługa głównych bohaterów: dwójki islandzkich marzycieli w średnim wieku, która za wszelką cenę nie chce dorosnąć. I dla której występ na Eurowizji jest największym marzeniem życia.
Eurowizja w produkcji Netflixa nie tylko jest szansą małego kraju na międzynarodowy sukces, ale – co w tym przypadku jest ważniejsze – jest triumfem inności i miłości. To tutaj Lars uświadamia sobie, co jest dla nie ważne, Sigrit znajduje swój głos, a Alexander Lemtov może być sobą, bo "w Matce Rosji nie istnieją geje". "Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga" bezbłędnie oddaje więc ducha Eurowizji (mimo że uparcie zdaje się zapominać, że muzycznie ten konkurs jest już o lata świetlne lepszy, niż chociażby dekadę temu).
Gwiazdy Eurowizji w filmie z Willem Ferrellem
Fabuła filmu Netflixa jest prosta, a scenarzyści (Ferrell i Andrew Steele) nie uniknęli uproszczeń. Jednak w tym przypadku nie jest to istotne, bo przecież nie spodziewamy się kinowego arcydzieła po filmie o Eurowizji. Fabuła ma tu zresztą drugorzędne znaczenie: ma pokazać, co znaczy Eurowizja dla wielu Europejczyków. I to udało się doskonale.
Plusem "Eurovision Song Contest: Historii zespołu Fire Saga" jest również warstwa muzyczna. Producent muzyczny Savan Kotecha, który współpracuje m.in. z Arianą Grande i Demi Lovato (która gra w filmie mniejszą rolę), stworzył eurowizyjne hity, które spokojnie mogłyby pojawić się w konkursie. Utwór "Double Trouble" śmieszy, ale nie chce wyjść z głowy. A "Lion Of Love", którą śpiewa reprezentant Rosji, to prawdziwy absurdalny majstersztyk. Z kolejna piosenka "Husavik" spokojnie mogłaby... wygrać Eurowizję.
Występy na filmowej Eurowizji są zrobione z iście eurowizyjną pompą, dzięki czemu ma się wrażenie, że tegoroczny konkurs wcale nie został odwołany. Strzałem w dziesiątkę są także gościnne występy eurowizyjnych gwiazd z poprzednich lat, m.in. Alexandra Rybaka (Norwegia, zwycięstwo w 2009 roku), Conchity Wurst (Austria, zwycięstwo w 2014 roku) czy Loreen (Szwecja, zwycięstwo 2012). Ich wspólny występ to prawdziwa gratka dla fanów Eurowizji i hołd dla tego, liczącego już sobie 64 lata, widowiska.
Podsumowując, film Netflixa nie jest arcydziełem, ale wcale nie musi nim być. To idealna propozycja w stylu kina "feel-good", urocza i ciepła, cudownie optymistyczna i wzruszająca propozycja na wieczór z rodziną i przyjaciółmi. Tak, szczególnie dla fanów Eurowizji i tych, którzy się za nią stęsknili. Ale kto wie, może sceptycy się do niej przekonają? Może w końcu odkryją eurowizyjną magię.