– Czekają nas 2 tygodnie umizgów, podczas których kandydaci będą się ścigać na to, który z nich lubi nas bardziej. Nie dziwię się temu, bo to przeciągnięcie na swoją stronę wyborców Konfederacji jest kluczem do zdobycia prezydentury – mówi naTemat poseł Artur Dziambor.
Anna Dryjańska: Nie poczuł pan ukłucia zazdrości? Mało brakowało, a podczas wieczoru wyborczego to pan by stał na scenie jako kandydat Konfederacji na prezydenta.
Artur Dziambor: Nie, nie poczułem, choć faktycznie odpadłem na ostatnim etapie prawyborów. Jednak dobrze się stało, że naszym kandydatem został Krzysztof Bosak.
To moje pierwsze miesiące w parlamencie, a Krzysztof jest znacznie bardziej rozpoznawalny dzięki temu, że już kiedyś był posłem. Dla mnie było jeszcze za wcześnie. Krótko mówiąc: dobrze się stało.
Według danych PKW w 99,77 proc. komisji Krzysztof Bosak uzyskał 6,75 proc. poparcia w skali kraju. Co zrobiliście dobrze?
Ogromnym sukcesem jest to, że nasz kandydat zdobył teraz więcej głosów niż Konfederacja w październiku. To dla nas dobra wiadomość, bo udało nam się pokazać, że jesteśmy opozycją merytoryczną, która zmusza rywali do dyskusji o konkretnych problemach.
A co wam nie wyszło?
Pewnie Krzysztof Bosak osiągnąłby lepszy wynik, gdybyśmy włączyli się w polityczne igrzyska, bo tym żyje masowy wyborca. Szkoda, że media w to brnęły, zamiast skupić się na najważniejszych kwestiach: podatkach, działalności gospodarczej ekonomii… To rdzeń naszego programu.
Co ma pan na myśli mówiąc o igrzyskach?
Zauważyła pani, że ta kampania wyglądała tak, jakby toczył się pojedynek kandydatów na premiera? Praktycznie wszyscy rywale Krzysztofa Bosaka składali takie obietnice programowe, jakby w Polsce obowiązywał system prezydencki. A przecież nie obowiązuje.
Nowy prezydent – ktokolwiek nim zostanie – nic nie zrealizuje bez poparcia ze strony większości sejmowej. Naszą słabością było to, że nie chcieliśmy uczestniczyć w tym targu pustych obietnic. Trzymaliśmy się tych kompetencji, które faktycznie należą do prezydenta: reprezentowania kraju na arenie międzynarodowej, wetowania ustaw, zwierzchnictwa nad armią.
Do drugiej tury weszli Andrzej Duda i Rafał Trzaskowski. Nie żałuje pan, że nie postawiliście na obietnice?
Nie wyobrażam sobie, byśmy używali pustych haseł. Mam świadomość, że bycie merytoryczną opozycją jeszcze nie jest sexy, a przynajmniej nie na tyle, by zbudować na tym 20–30 proc. poparcia. Jednak do następnych wyborów parlamentarnych zostało jeszcze 3,5 roku. Wykorzystamy ten czas na to, by to zmienić.
Tuż po ogłoszeniu wstępnych wyników wyborów Duda i Trzaskowski zaczęli zabiegać o wasz elektorat. Obaj przekonują, że macie ze sobą wiele wspólnego.
Czekają nas 2 tygodnie umizgów, podczas których kandydaci będą się ścigać na to, który z nich lubi nas bardziej. Nie dziwię się temu, bo to przeciągnięcie na swoją stronę wyborców Konfederacji jest kluczem do zdobycia prezydentury. Dlatego Duda będzie teraz przekonywał, jakim to jest niby wielkim konserwatystą i patriotą, a Rafał Trzaskowski będzie pozował na liberała gospodarczego.
Który z nich może być bardziej przekonujący dla państwa wyborców?
Nie złapie mnie pani na to, bym nawet pośrednio wskazał zwolennikom Konfederacji na kogo głosować. Wierzę w inteligencję naszych wyborców, to oni podejmą decyzję czy 12 lipca zagłosują, a jeśli tak, to na kogo. Z naszej perspektywy to wybór tragiczny, bo Polska nadal jest w potrzasku PiS i PO.
A pan już wie, na kogo odda głos?
Tak, ale o tym, przy czyim nazwisku postawię krzyżyk, powiem – jeśli już – tylko żonie. W każdym razie zagłosuję i nie będę się cieszył, jak swego czasu wicepremier Jarosław Gowin.
Największe obciążenie Dudy i Trzaskowskiego w oczach zwolenników Konfederacji to…
Fakt, że wartości, z którymi teraz będą się afiszować, nie są przez nich realizowane w praktyce.
Cenimy liberalizm gospodarczy, ale u formacji prezydenta Rafała Trzaskowskiego występuje on bezobjawowo. Przed wejściem w politykę długo prowadziłem szkołę językową i wiem, że nie tylko PiS, ale też PO rzucało przedsiębiorcom kłody pod nogi.
Ważny jest dla nas konserwatyzm i patriotyzm, ale w środowisku prezydenta Dudy skończyło się w zasadzie tylko na słowach. Brakuje nam partnerskiego, równorzędnego dialogu z Unią Europejską i Stanami Zjednoczonymi. Mają pełnię władzy, z Trybunałem Konstytucyjnym włącznie, a nadal legalna jest aborcja eugeniczna…
Chodzi panu o sytuację, gdy kobiety przerywają niechcianą ciążę z przesłanki embriopatologicznej? Przed chwilą mówił pan, że najważniejsza jest gospodarka, a teraz schodzi pan na aborcję.
Wspominam o tym, bo to przykład na to, jaka jest w PiS-ie różnica między słowami a czynami. Sam problem jest jednak marginalny, bo z tego powodu w Polsce przerywa ciążę około 1000 kobiet rocznie.
Ale z jakiegoś powodu się nim zajmujecie. Gdyby kazał mi pan donosić ciężko uszkodzoną ciążę, to ostatnia rzecz, jaka przyszłaby mi do głowy to to, że ta sprawa jest marginalna.
Rozumiem panią, ale to dla nas nie jest temat numer jeden. I nie należy przez tę jedną kwestię oceniać całego programu naszej formacji.
Może to jest jeden z powodów, dla których popiera was nieproporcjonalnie mniej kobiet niż mężczyzn? W przypadku innych partii i kandydatów nie ma takiej płciowej przepaści.
Mężczyźni zawsze chętniej angażowali się w ruchy polityczne, patriotyczne, więc deficyt kobiet nie jest niczym nowym…
Ale ja nie mówię o działaczkach, tylko wyborczyniach. U innych kandydatów nie ma takiej dysproporcji. Ma pan jakąś hipotezę z czego się to bierze?
W środowisku korwinistów, z którego ja się wywodzę, teza była taka, że Janusz Korwin–Mikke wypowiada się o kobietach w bardzo specyficzny sposób, a potem my za to obrywamy w wyborach. Myślę, że dużą rolę gra to, że tacy politycy jak Andrzej Duda obiecują, że państwo się ludźmi zaopiekuje. A kobiety cenią poczucie bezpieczeństwa. Tu 500 plus, tu zasiłek, tu inny dodatek…
A my mówimy: obniżmy podatki, to ludziom będzie zostawać w kieszeni znacznie więcej. I przy okazji będą zmotywowani do tego, by pracować, a nie utrzymywać się z rozdawnictwa. Nie ma innej drogi.