Prezydent dezerteruje z prawdziwej debaty i proponuje ustawkę. Bo się boi
Karolina Lewicka
01 lipca 2020, 10:00·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 01 lipca 2020, 10:00
Prezydenta mamy mocnego w gębie. Jestem gotów – odpowiada na pytanie o udział w debacie z Rafałem Trzaskowskim – problemu nie widzę, to kwestia szacunku dla wyborców i konkurenta. Na stole ląduje zatem propozycja dwóch stacji telewizyjnych i dwóch portali internetowych. Jej formuła obejmuje pytania dziennikarzy oraz riposty, wzajemne pytania i wolne oświadczenia kandydatów. Rzuconą przed media rękawicę podnosi Trzaskowski. Sztab Andrzeja Dudy robi unik.
Reklama.
Akurat w czwartek – triumfalnie oznajmia Adam Bielan – mamy duże spotkanie z wyborcami województwa lubuskiego. Nie da się! Ale że generalnie nie wypada odmówić, bo można wyjść na tchórza, stąd głowie państwa z pomocą spieszy TVP. Tak, ta telewizja publiczna, która – jak ocenili właśnie obserwatorzy OBWE – stronniczo promowała urzędującego prezydenta. Szykuje się zatem kolejna ustawka, po dwóch poprzednich „debatach” zaprojektowanych ściśle przy Nowogrodzkiej.
Telewizyjne debaty potrafią wpłynąć na bieg politycznych wydarzeń. Adam Bielan wie to najlepiej. To on, razem z Michałem Kamińskim, przygotowywał Jarosława Kaczyńskiego do debaty przed wyborami parlamentarnymi w 2007 roku. Prezes PiS zmierzył się wówczas z Donaldem Tuskiem i sromotnie poległ. Lider PO przewagę zyskał już na początku dyskusji, pytając Kaczyńskiego o ceny podstawowych produktów spożywczych, czym od razu obnażył jego oderwanie od rzeczywistości. Kaczyński nie miał pojęcia, ile kosztują ziemniaki, jabłka i kurczaki. A potem było już tylko gorzej.
Tusk sugerował, że PiS rozwiązuje wyłącznie te problemy, które sam stwarza: „W sprawie korupcji zachowuje się Pan jak strażak, który lubi podpalać. Najpierw wyniósł Pan do władzy ludzi o podejrzanej reputacji, a potem ich aresztował” - perorował szef Platformy. Liderowi PiS głos grzązł w gardle – oceniły następnego dnia gazety - Tusk ukradł show Kaczyńskiemu. Kaczyński pokazał twarz zmęczoną rządzeniem. Bielan tuż po zakończeniu debaty wiedział, że zgoda Kaczyńskiego na udział w niej była największym błędem całej kampanii. PiS przegrał tamte wybory i oddał władzę.
W debatach zawsze więcej ryzykuje lider. Dla tego, który aspiruje i goni, debaty są szansą. Tak było w pierwszym i jednym z najsłynniejszych telewizyjnych pojedynków, gdy mało znany senator John Kennedy zmierzył się z urzędującym wiceprezydentem Richardem Nixonem. Nixon był zmęczony, nieogolony, bez pudru i bez energii. Kennedy wyglądał świeżo i młodo, przystąpił też do natychmiastowego ataku, a swoją pierwszą wypowiedź zakończył słowami: „Przyszedł czas, by Ameryka znów ruszyła z miejsca”. Potem ocenił, że bez tej debaty wygrać wyborów nie miał szans.
Jak pokazały bowiem badania, cztery miliony Amerykanów przyznało, że decyzję wyborczą podjęli wyłącznie w oparciu o wrażenie z debaty, z czego aż trzy miliony oddało swój głos na senatora Partii Demokratycznej. Warto dodać, że Kennedy wygrał z Nixonem najmniejszą w historii amerykańskich wyborów przewagą, bo zaledwie stoma tysiącami głosów.
Sztabowcy Andrzeja Dudy nie chcą ryzykować, bo wynik uzyskany w I turze wprawdzie oznacza duże szanse na zwycięstwo w następną niedzielę, ale stuprocentowej gwarancji nie daje. Każdy błąd może słono kosztować, a w tej kampanii – co zauważył politolog związany z obozem władzy, prof. Waldemar Paruch – liczyć się będzie to, kto tych błędów popełni mniej. Tymczasem prezydent, podobnie jak znakomita większość polityków Zjednoczonej Prawicy – odwykł od rozmów z dziennikarzami. Od pięciu lat goszczą i głaszczą go przecież niemal wyłącznie partyjni propagandziści, tylko udający redaktorów. Normalna debata z trudnymi pytaniami mogłaby się okazać sporym szokiem. Stąd dezercja i komiczna kontrpropozycja, by ów wstydliwy fakt ukryć.
Oto TVP namawia kandydatów na debatę w Świętokrzyskiem, w którym to województwie Duda wygrał z Trzaskowskim stosunkiem 56 do 21, a dokładnie w miejscowości Końskie, gdzie prezydent kilka miesięcy temu podpisywał na peronie ustawę o transporcie kolejowym. Czyli na terytorium wrogim kandydatowi KO, a dodatkowo z udziałem publiczności – jak się można domyślać, starannie wyselekcjonowanej. Tym posunięciem Bielan z Kurskim mogliby się zrewanżować za wspomnianą już debatę Kaczyńskiego z Tuskiem. Wówczas na widowni było więcej sympatyków PO, którzy podczas debaty buczeli na prezesa PiS, a to go silnie deprymowało.Pytania i „redaktorów” i „wyborców” upichcą pewnie Jacek Kurski z Adamem Bielanem, autorzy negatywnych spinów PiS-u z kampanii 2005 i 2007 roku, w tym słynnego „dziadka z Wehrmachtu”. Będzie tak tendencyjnie, jak podczas poprzedniej debaty w TVP, kiedy to wałkowano uchodźców, plan Rabieja i walutę euro. I tak spontanicznie, jak pięć lat temu na Nowym Świecie, gdy Bronisława Komorowskiego zaczepił chłopak w żółtej bluzie, rzekomo nie mogący znaleźć w Polsce pracy. Okazał się być działaczem PiS, któremu później zrewanżowano się posadą w TVP.
Czytaj także: Duda nie chce wziąć udziału w debacie w TVN. Z nową propozycją wychodzi Polsat
I tylko w takiej sytuacji, gdy debata będzie się odbywać na warunkach PiS, Andrzej Duda zgodzi się wziąć w niej udział. Nie zaryzykuje blamażu przed milionową widownią, nie będzie grał fair play, musi mieć fory. Nie zamierza też dawać Rafałowi Trzaskowskiemu okazji. Ten mógłby ją wykorzystać jak Aleksander Kwaśniewski w 1995 roku, kiedy to część wyborców wciąż była nieufna wobec polityków, wywodzących się z poprzedniego reżimu. Tymczasem w starciu z Lechem Wałęsa Kwaśniewski zaprezentował się niczym europejski dyplomata i przekonał do siebie aż trzy czwarte widzów. Dlatego tegoroczna debata albo będzie ustawką (organizowaną lub współorganizowaną przez TVP), albo nie będzie jej wcale.