Wczoraj na Gali Orlenu „Polacy z Werwą” miało miejsce wydarzenie wyjątkowe – koncert popowej sensacji ostatnich miesięcy – Lany Del Rey, która udowodniła, że pogłoski o tym, jakoby nie umiała śpiewać, to brednie. Było pięknie.
Zaczęła nieśmiało. Swój trzeci singiel, „Blue Jeans”, z debiutanckiej płyty, śpiewała z tremą, głos drżał jej uskokach między tonacjami, jakby usiłowała dośpiewać do tego, jak piosenka brzmi na płycie. Za każdym razem pudłowała. Fałszowała i zachowywała się tak, jakby przepraszała, że weszła na scenę. Potem jednak rozluźniła się, oswoiła ze sceną i publicznością a to, w jaki sposób brzmiała na płycie przestało mieć znaczenie.
Tu i teraz była Lana Del Rey z towarzyszeniem trzech skrzypaczek, jednej wiolonczelistki, pianisty i gitarzysty, który wspaniale dopełniał ten zestaw ze swoją „gibsonką”. Akustyczne, klasyczne i jazzujące aranżacje przebojów Lany obnażały je do samego szkieletu, ale też wydobywały z nich zupełnie nową jakość, która zmieniła je z piosenek pop z nieśmiertelne standardy. „Gibsonka” brzmiała amerykańsko, przestrzennie, skrzypce prowadziły sekcję lityczną, a fortepian dopełniał wszystko tłem. Najważniejszą muzyką jednak był głos Lany – kiedy przestał się trząść, wypełnił salę niczym dźwięki orkiestry.
Lana potrafi zaśpiewać bardzo nisko, wręcz męskim głosem, tubalnym i zamszowym, żeby zaraz przejść w operową wokalizę, potem zaszeptać, później słodko zanucić jak wokalistki buble popu z lat 60., a na sam koniec zaspiewać otwartym głosem z mocą, jakiej nie powstydziłaby się z Rihanna. Kiedy panuje nad tym barokiem – jest nie do powstrzymania. Oryginalna, żarliwa i seksowna, nonszalancka i pełna skupienia. Jest tak, jakby Tom Waits stał się nastoletnią słodką lolitką.
Nawet przed publicznością, która wystroiła się na dostojną i poważną galę, a która w dużej części pewnie wcześniej jej nie słyszała, a której górny poziom okazywania emocji to brawa z kilkoma nieśmiałymi okrzykami osób, które chciałby ją zobaczyć w innym miejscu na dłuższym koncercie.
Czasem wydawała się wręcz autystycznie wycofana, skupiona na swoich piosenkach, całkowicie zanurzona w wymyślonym przed siebie świecie. Wypozowana, w czerwonej mini sukience, z rozpuszczonymi włosami, trzymająca dłonie z pomalowanymi na czerwcowo tipsami na mikrofonie była zachwycająca, ale też neurotyczna. To jednak tylko dodawało jej wdzięku. Swoje wystudiowane gesty wykonywała nerwowo, niepewnie, jak mała dziewczynka, która uczy się bycia kobietą. Jej lekka, urocza niezdarność, nawet jeśli planowana, była rozbrajająca.
W tle, za jej plecami, tymczasem, puszczane były wizualizacje, które dopełniały klimatu. Żaden koncert Lany nie może obyć się bez wizualnego entourage’u. Każda piosenka miała więc swój osoby klip, zmontowany z kilku teledysków Lany i popkulturowych kolaży, z których wokalistka zasłynęła już przy okazji swojego pierwszego hitu „Video games”, a nawet wcześniej, kiedy nie została jeszcze „tą Laną Del Rey”, przy piosenkach takich jak „Kinda Outta Luck”.
Zaśpiewała niestety tylko kilka piosenek. Zaczęła od „Blue Jeans”, potem wykonała swój najnowszy singiel – „Body electric”, następnie „Born to die”, mniej znany ( a szkoda) „Million Dollar Man”, „Summertime Sadness”, "Video games" oraz na koniec: „National Anthem”.
Każdy w innej niż na płycie aranżacji, każdy napisany na nowo jej głosem na potrzeby koncertu. Chociaż jestem fanatycznie przywiązana do tego, w jaki sposób te piosenki zostały nagrane, będę tęsknić za usłyszeniem ich we wczorajszych wersjach, szczególnie za „National Anthem”, który zabrzmiał podniośle, czysto i bardzo lubieżnie jednocześnie.
Jedno jest pewne – Lana nie jest muszką-owocówką rynku muzycznego. Kiedy zaś poczuje scenę to to, że ma idiotycznie wybotoksowane usta, że ojciec sponsorował jej karierę, że być może niewiele z tego sama wymyśliła, przestaje mieć znaczenie. Jest idealną bohaterką swojej bajki.
Największą muzyczną inspiracją Lany pozostaje bowiem Elvis. Mówi: „Zawsze był gentelmanem, zawsze gwiazdą, miał twarz jak bóg i głos jak upadły anioł”. Jej głos brzmi jak żeńska wersja wokalu Króla. I to nie tego u szczytu kariery, przystojnego i w formie, ale lekko już opuchniętego od alkoholu, w niebezpiecznie opiętym trykocie, z coraz smutniejszą barwą. Ulubiona piosenka Elvisa to „Edge of reality”, bo Lana właśnie na granicy chce pozostać. Ani tu, ani tam, trzymając nas na przepaścią swoim melancholijnym, zmysłowym głosem.
Kiedy pod koniec piosenki „National Anthem” za jej plecami pojawiła się twarz „Króla” poczułam się jakbym weszła w najpilniej strzeżone miejsce ze skarbami amerykańskiej popkultury.
Szkoda tylko, że Lana przyjechała tylko na zamkniętą imprezę, gdzie nie mogli przyjść jej prawdziwi fani, którzy razem z nią czuliby piosenki i płakali na swoich ulubionych fragmentach. Płacząc na wczorajszym koncercie, wśród eleganckich, opanowanych gości, czułam się trochę jak nastolatka, która nie umie się zachować. Transmisja telewizyjna z gali to za mało dla zakochanego narodu polskiego. Lana – zostawiłaś nas w niedosycie – wracaj!