Paweł Miter – autor głośnej prowokacji, która pokazała nieprawidłowości w gdańskim sądzie. To on zadzwonił do Ryszarda Milewskiego i podając się za pracownika Kancelarii Premiera, próbował umówić spotkanie sędziego z premierem. Dziennikarze wzięli go pod lupę i wykryli kilka czarnych punktów w jego życiorysie. O tych wątpliwościach rozmawiamy z samym Pawłem Miterem.
Po wczorajszej publikacji na jego temat, Paweł Miter zarzucił mi liczne manipulacje. Skontaktowałem się dziś z nim, żeby sprawę wyjaśnić. Aby dać Miterowi możliwość przedstawienia swojego stanowiska, odbyliśmy krótką rozmowę. Oto jej zapis w formie wywiadu.
Po co była ostatnia prowokacja? Dlaczego zadzwonił pan do sędziego Milewskiego?
Ja po prostu robię to, co umiem robić najlepiej. Choć wiele osób mówi, że jestem oszołomem, że brakuje mi wiarygodności, że szukam sławy. Ale ja nie robię tego dla rozgłosu, ani po to, żeby uderzyć w Donalda Tuska. Chciałem po prostu pokazać nieprawidłowości związane z aferą Amber Gold, którą zresztą interesuję się już od dawna.
Czyli jest pan idealistą?
Tak, jestem idealistą, ale w Polsce niestety za to dostaje się baty. Dziś jedna z dziennikarek pytała mnie nawet, czy się nie boję, bo pojawiają się już sugestie, że ktoś za mną stoi. Ale nie boję się, bo mam odwagę i mam brawurę, choć przyznam, że w tej chwili moja sytuacja nie jest dobra.
Dlaczego zwrócił się pan ze sprawą sędziego Milewskiego akurat do "Gazety Polskiej Codziennie"?
Po pierwsze, znam redaktora Pereirę, a po drugie uważam, że "Gazeta Polska Codziennie" jest po prostu najbardziej rzetelna. Chciałbym też zaprzeczyć, że są między mną a jej redakcją jakiekolwiek konflikty w związki z tym, że swoją toższamość ujawniłem w rozmowie z "Wprost", a nie z "GPC"
W swoich komentarzach pod jednym z naszych tekstów sugerował pan, że artykuł na pana temat w "Gazecie Wyborczej" jest zmanipulowany.
Artykuł w "Gazecie Wyborczej" jest paszkwilem. Pojawia się tam wiele niesprawdzonych informacji i nieścisłości. Przede wszystkim, nigdy nie kontaktowałem się z żadnym z wrocławskich dziennikarzy "Gazety Wyborczej" w sprawie mojego pobicia, nie ma na to dowodów, żadnych sms-ów ani e-maili.
Co więcej, pan Harłukowicz przedstawia mnie tam jako bogatego hipstera, ponieważ przyjechałem na wywiad Mercedesem. Lubię auta, ale kto powiedział, że to jest mój samochód? Podobnie z moim mieszkaniem – w mediach pojawiła się informacja, że mam apartament w najdroższym budynku we Wrocławiu. Ale nikt już nie zadał sobie trudu, żeby sprawdzić, że co prawda mieszkam w dużym mieszkaniu, ale nie swoim. Za to mam kawalerkę – nic wielkiego, bo kupiłem ją na kredyt przy finansowym wsparciu babci.
Stale twierdzi pan, że notatka ABW, którą przekazał pan Marcinowi P., jest autentyczna. Tymczasem ABW bardzo szybko podważyło jej wiarygodność.
Powiem tak – niech o autentyczności dokumentu wypowie się prokuratura. 17 września idę na przesłuchanie w tej sprawie. Moim zdaniem nie ma na razie podstaw do kwestionowania jej autentyczności. ABW bardzo się plątała w tej sprawie, mieli problemy, szukali wyjścia, żeby nie obciążyć Donalda Tuska. Proszę zwrócić uwagę, że rzecznik prasowy ABW, Katarzyna Koniecpolska-Wróblewska, straciła pod koniec sierpnia stanowisko – miało to właśnie związek z notatką, jaką przekazałem Marcinowi P. Myślę zresztą, ze mogła ona być podsunięta celowo, aby ukryć coś większego. Dodam też, że Marcin P. jest w posiadaniu taśm, które obciążają dwie osoby z PO. W tej sprawie jest wciąż wiele wątpliwości.
Których polityków ma pan myśli?
Zostawiam to bez komentarza.
A jak wygląda sprawa pana wyroku za wyłudzenie, o którym pisał "Press"? Wielokrotnie zaprzeczał pan, że był pan skazany, tymczasem dziennikarz miesięcznika dotarł do informacji, z których wynika co innego.
To prawda, rzeczywiście był taki wyrok, ale nie chcę o tym mówić, bo to sprawy prywatne. Byłem z kimś w związku, przez 4 lata, wziąłem ten wyrok na siebie, ale nie będę o tym rozmawiał. Wstydzę się za to i wielokrotnie już przepraszałem, ale to nie było oszustwo z mojej strony, wyrok był zresztą niesłuszny.
Co więcej wielu dziennikarzy w Polsce, nawet dużych nazwisk, ma wyroki i nikt nie podważa ich wiarygodności. W ogóle uważam, że nie powinniśmy rozmawiać o mnie i szczegółach z mojej biografii, tylko o sprawie sędziego Milewskiego.
Ale sam pan rozumie, że wiele faktów ujawnianych przez dziennikarzy podważa pana wiarygodność, tak w tej sprawie, jak i we wszystkich innych przypadkach. "Gazeta Wrocławska" zarzuciła panu, że nie podaje pan prawdziwych informacji na temat swojego wykształcenia.
Z politologii mnie wykreślono, kiedy po wypadku samochodowym poszedłem na dziekankę i już nie podjąłem studiów. Ale mam licencjat z dziennikarstwa. Dokładnie takie informacje podawałem dziennikarzom, ale oni sprawdzali mnie nie w tej uczelni, o której mówiłem. Pomylili się.
To na jakiej uczelni uzyskał pan licencjat?
Nie chcę podawać tej informacji, bo wtedy "Gazeta Wyborcza" szybko to poprawi, napiszą na jutro moją sylwetkę stawiającą mnie w lepszym świetle. A ja zamierzam ich pozwać za to, co napisali wcześniej. Podam teraz panu tę informację, a oni to wykorzystają i nie będę miał podstaw do wytoczenia im procesu. A do tego namawiają mnie moi znajomi. Dlatego nic nie powiem, tak poradził mi mój prawnik.