
"Od czego mamy w Polsce służby specjalne? Dlaczego służby dopuściły do tej rozmowy?" – rozbrzmiewają pytania w sieci po rozmowie prezydenta Andrzeja Dudy z rosyjskimi komikami, którzy podawali się za sekretarza generalnego ONZ António Guterresa. Kompromitacja i ośmieszenie to jedno, ale bezpieczeństwo państwa drugie. – Dzięki Bogu to nie były służby obcego państwa, a dwóch youtuberów – komentuje w rozmowie z naTemat dr Krzysztof Lidel, ekspert ds. terroryzmu i bezpieczeństwa informacyjnego.
REKLAMA
Jest śmiesznie czy strasznie? Jakie ma Pan odczucia po rozmowie prezydenta z komikami?
Wydaje mi się, że przede wszystkim strasznie. Jeśli w ogóle takiego słowa można użyć. Ta sytuacja może wydawać się zabawna, ale przede wszystkim ujawniła, jakie mamy problemy z procedurami, jeśli chodzi o dostęp do najważniejszej osoby w państwie. Czyli jak łatwo jest prowokatorom dodzwonić się bezpośrednio do prezydenta. Mało tego. Jak łatwo udało im się sprowokować prezydenta do dyskusji na różne tematy, dość drażliwe z punktu widzenia stosunków międzynarodowych.
Najbardziej niepokojące jest to, że jeśli udaje się to dwóm komikom, to jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, co mogłyby zrobić obce służby specjalne, które nie są nam przyjazne, np. rosyjskie, które chciałyby przeprowadzić dużo poważniejszą prowokację wobec głowy państwa i wykorzystać ją na arenie międzynarodowej. Obce służby mają jeszcze większe możliwości i zdolności, by takiej prowokacji dokonać.
Czyli katastrofa z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa?
Nie używałbym takiego pojęcia jak katastrofa, ponieważ konsekwencje pewnie będą niewielkie. Dzięki Bogu to nie były służby obcego państwa, a dwóch youtuberów. Przede wszystkim trzeba z tego wyciągnąć wnioski i jak najszybciej uszczelnić procedury. Prezydent musi być zabezpieczony przed tego typu prowokacjami. Do takich sytuacji nie może więcej dochodzić bez względu na to, kto jest głową państwa.
Najbardziej niebezpieczne jest to i będę powtarzał to z uporem maniaka – co by było, gdyby obce służby specjalne chciały skompromitować naszego prezydenta.
Jaki mógłby być czarny scenariusz?
Dziś rzadziej wypowiada się konflikty militarne, konwencjonalne. Raczej rywalizujemy w sferze informacyjnej, która w dużej mierze opiera się na manipulacji, socjotechnice, indoktrynacji, propagandzie. Nasi politycy i odpowiedzialni za bezpieczeństwo bardzo często bardzo dużo mówią na temat cyberbezpieczeństwa. A okazuje się, że gdy dochodzi do prozaicznych, prostych mechanizmów, to sobie nie radzimy.
Służby muszą się przestawić i wspierać decydentów w tych sferach.
Dlaczego tym razem służby nie zadziałały? Jakim cudem doprowadziły do tej rozmowy? To pytanie rozbrzmiewa dziś mocno w internecie.
Minister Kamiński oburzał się w Sejmie, że służby nie są od tego, by nadzorować prezydenta. To nie jest prawda. Oczywiście służby rozumiane jako oddzielny, samodzielny byt, pewnie nie mają prawa ingerować w takie rzeczy. Ale jeśli potraktujemy służby jako narzędzie w rękach decydentów w tym kraju, w tym również prezydenta, to ich rola jest od tego, żeby wspierać głowę państwa w procesie decyzyjnym, w zabezpieczaniu przed różnego rodzaju sytuacjami, a także, by zapewnić mu ochronę kontrwywiadowczą tak, by dwóch komików nie skompromitowało go na arenie międzynarodowej.
Powinny być czujne. To kwestia pewnej filozofii czym są służby w państwie demokratycznym.
[/embed] Jak ta sytuacja o nich świadczy?
Trzeba poczekać, zobaczymy jakie wyciągną wnioski. Deklarują, że wyjaśnią całą sytuację. Ale ja ogólnie nie oceniam obecnie naszych służb za wysoko. Pomijam kwestie ich upolitycznienia i czystek kadrowych. Sprawa Banasia i inne afery nie najlepiej świadczą o ich kondycji.
Tu wydaje mi się, że przede wszystkim nie zadziałały procedury w samej Kancelarii Prezydenta, a także mechanizmy współpracy kancelarii i strukturami MSZ. Wychodzę z założenia, że tak naprawdę doszło do zaistnienia z trzech czynników. Albo w Kancelarii Prezydenta nie istnieją procedury na tego typu sytuacje. Albo te procedury są nieprzestrzegane. Albo był to błąd człowieka. Boję się, że w tym przypadku zafunkcjonowały wszystkie trzy elementy.
Być może procedury nie mają charakteru sformalizowanego i raczej może to wyglądać tak, że wysoki urzędnik, który ma dostęp do ucha prezydenta, decyduje o tym z kim prezydent rozmawia, co jest dla niego lepsze.
A jeśli istnieją, to widać, że nie są doskonałe. Bo jeśli słyszymy tłumaczenie, że dwukrotnie weryfikowali tę rozmowę w stałym przedstawicielstwie w ONZ, a to nie zadziałało, to znaczy, że procedura po prostu nie działa.
Ona powinna być wielostopniowa. Tego typu sytuacje powinno się sprawdzać dwu-, trzykanałowo. Wszystkie procedury powinny być podwajane, potrajane.
Po pięciu latach urzędowania prezydenta wydaje się to niepojęte, że procedury mogą nie działać. I kończą się kompromitacją.
Jako Polacy w ogóle mamy dość luźne podejście do wszystkich procedur, zaleceń, instrukcji różnego rodzaju. Myślę, że to przekłada się również na polityków. Wiem z własnego doświadczenia pracy w Kancelarii, że tworzą się różnego rodzaju koterie, frakcje, jest rywalizacji między urzędnikami, kto ma tzw. lepszy dostęp do ucha prezydenta. Być może proste mechanizmy funkcjonowania w organizacji spowodowały, że doszło właśnie do takiej sytuacji.
Jak takie procedury powinny wyglądać?
Pamiętam jak to było za czasów Bronisława Komorowskiego. Nie wyobrażam sobie, żeby doszło do rozmowy prezydenta na tak wysokim szczeblu, czyli np. z sekretarzem generalnym ONZ bez wcześniejszego przygotowania. Tego typu rozmowy zawsze były wcześniej anonsowane, przygotowywane z kilkudniowym wyprzedzeniem. Zaangażowane w nie były i MSZ, i Kancelaria Prezydenta. Prezydent zawsze był odpowiednio przygotowywany do rozmowy. Rzadko zdarzało się, żeby pozwalał sobie na swobodne odpowiedzi. One wcześniej były przygotowywane przez jego urzędników.
W sferze dyplomatycznej nie można sobie pozwolić na swobodną interpretację. Odpowiedzi muszą być precyzyjne. Tego typu rozmowy nie mogą się odbywać bez wcześniejszego przygotowania.
Tu prezydent został "złapany" gdzieś w centralnej Polsce. Słychać było przejeżdżające samochody.
Moim zdaniem prezydent prowadząc rozmowy na tym szczeblu powinien rozmawiać z własnego gabinetu. W momencie, gdy nie jest w gabinecie, do takiej rozmowy nie powinno dochodzić.
Co dla Pana było najgorsze w samej rozmowie?
Uważam, że prezydent mojego kraju, który bardzo słabo posługuje się językiem angielskim, nie może prowadzić rozmów na tym poziomie bez tłumacza.
Rozmowa trwała 11 minut. Wydawała się bardzo długa.
Była wyjątkowo długa. I przede wszystkim nie miała charakteru gratulacji. Ta formuła została wykorzystana przez komików, ale rozmowa bardzo szybko została sprowadzona do merytorycznej, politycznej rozmowy, która nie miała już charakteru gratulacji.
To też jest niepokojące. Tak jak mówiłem, trudno sobie wyobrazić, by prezydent prowadził merytoryczne rozmowy o polityce, o stosunkach z innymi krajami, bez przygotowania. Moim zdaniem prezydent powinien wcześniej tę rozmowę przerwać. Po odebraniu gratulacji, gdy zobaczył, że jest pytany o merytoryczne kwestie, powinien zaproponować inny termin rozmowy na ten temat. Ktoś kto jest głową państwa powinien reagować szybciej i nie dać się prowokować.
Protokół dyplomatyczny zakłada taką możliwość?
Nawet jeśli nie, to trzeba pamiętać o tym, że protokół w ogóle nie zakłada takiej rozmowy.
Minister Czaputowicz ostatecznie ocenił, że to dobre doświadczenie i trzeba wzmocnić czujność. Niezła lekcja na przyszłość?
Oczywiście. Trzeba wzmocnić procedury, sprawdzić, gdzie są błędy. Ale nie może być tak, że cały czas uczymy się na błędach. To nie jest pierwszy przypadek. Ciągle wyciągamy wnioski, ciągle uczymy się na żywym organizmie i niewiele to wnosi.
