Czy zmniejszenie liczby całodobowych sklepów z alkoholem sprawi, że Polacy będą pili mniej? O pomyśle profesora Tadeusza Bartosia, którego irytują wszechobecne “Alkohole 24”, rozmawiamy z ekspertem Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych.
“Rosnące jak grzyby po deszczu sklepy alkohole 24 są pewną przesadą” – napisał niedawno nasz bloger, prof. Tadeusz Bartoś. W swoim tekście filozof postawił tezę, że wprowadzenie pewnych ograniczeń dotyczących sprzedaży alkoholu w sklepach czynnych całą dobę byłoby dobrym rozwiązaniem. Pomysł prosty i logiczny – mniejsza dostępność to mniejsze spożycie, a więc mniej mniej problemów alkoholowych. Jednak wśród naszych użytkowników wywiązała się na temat pomysłu prof. Bartosia zażarta dyskusja.
O tym, że temat jest aktualny, świadczy też dzisiejsza publikacja kieleckiej “Gazety Wyborczej”, która ilustruje, jak właściciele sklepów z alkoholem potrafią omijać prawo nakazujące lokować popularne “monopole” z dala od szkół.
A co na temat ograniczeń sprzedaży alkoholu sądzą eksperci? Pytamy Katarzynę Łukowską z Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych.
Pomysł, jaki w naTemat.pl przedstawił prof. Bartoś, wydaje się oczywisty – mniejsza dostępność oznacza mniej uzależnień, mniej pijanych, agresywnych osób na ulicach, mniej chorób związanych z piciem alkoholu, itd. Czy to rzeczywiście jest takie proste?
Katarzyna Łukowska: Powiem tak – zdanie pana profesora jest w pełni spójne z wynikami najnowszych badań na temat alkoholu. A do badań zawsze warto się odwołać, ponieważ rozmawiając o złożonym zagadnieniu, jakim jest konsumpcja alkoholu, zbyt często opieramy się tylko na własnych opiniach i jednostkowych obserwacjach.
Co więc wynika z badań?
W najnowszym raporcie dotyczącym państw Unii Europejskiej Światowa Organizacja Zdrowia przedstawia swoje rekomendacje co do tego, jakimi sposobami walczyć z problemami alkoholowymi. Jedną z głównych strategii jest właśnie ograniczanie dostępności alkoholu dla konsumentów, ponieważ z badań płynie jednoznaczny wniosek – większa dostępność to większe spożycie i więcej problemów.
Jakie problemy ma pani na myśli?
Chodzi o różne, negatywne konsekwencje zdrowotne i społeczne, które na pierwszy rzut oka mogą nie wydawać się bezpośrednio związane z nadużywaniem alkoholu, a więc np. choroby wątroby, problemy z ciśnieniem, a nawet większa zachorowalność na raka piersi wśród kobiet.
Jasne, nikt nie kwestionuje tego, że alkohol może być szkodliwy. Ale czy nie przekonuje pani argument, że ci, którzy i tak chcą się napić, zawsze znajdą sposób?
W pewnym stopniu jest on prawdziwy, ale dotyczy głównie osób uzależnionych od alkoholu – u nich mechanizmy choroby będą odpowiadały za potrzebę zdobycia alkoholu niezależnie od ceny i odległości do sklepu. Ale takich osób jest w Polsce 2-3%, a więc ok. 860 tys. Tymczasem cztery razy więcej Polaków pije alkohol w sposób ryzykowny i szkodliwy. Akurat w przypadku tej grupy zakaz, o którym mówił prof. Bartoś, mógłby być skuteczny. Warto jednak dodać, że wprowadzenie go na poziomie ogólnopolskim byłoby skomplikowane, bo decyzje związane z podażą alkoholu w Polsce są zdecentralizowane. Np. o tym, ile w danej gminie może być sklepów z alkoholem, decydują sami samorządowcy. Ostatnio, analizując sprawozdania nadsyłane do PARPA dotarłam np. do informacji, że Rada Miasta Płocka z dnia na dzień, bez konkretnych powodów, podniosła limit z 274 puntów do 370 sklepów, czyli o prawie 100! To zupełnie wbrew założeniom ustawy o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi, a także wbrew rekomendacjom WHO!
Dlaczego gminy tak chętnie zwiększają limity sklepów z alkoholem?
Chodzi o dochody. Przedsiębiorcy wnoszą opłaty od wartości sprzedanego alkoholu, a te zgodnie z ustawą są przeznaczane tylko i wyłącznie na realizacje gminnych programów profilaktyki i rozwiązywania problemów alkoholowych. To pułapka myślenia – więcej punktów, więcej kasy na rozwiązywanie problemów.
Czy ograniczenie sprzedaży rzeczywiście poskutkuje i ograniczy skalę problemu? Czy w ogóle “odgórnie” da się regulować konsumenckie zachowania Polaków?
Jak najbardziej. Przykłady innych państw świadczą o tym, że różnego rodzaju zmiany prawa, wpływające np. na cenę alkoholu, zawsze odbijają się na strukturze konsumpcji. Podam przykład: Finlandia w 2004 roku obniżyła o ⅓ wysokość akcyzy. Rząd uzasadniał tę decyzję wejściem do Unii Europejskiej Estonii, w której alkohol był wówczas znacznie tańszy. Władze obawiały się, że Finowie przestaną kupować napoje wyskokowe w kraju i masowe jeździć będą na zakupy do sąsiedniej Estonii.Jaki był skutek tej decyzji? Badania społeczne, które zawsze przeprowadza się w związku z tego typu zmianami prawa, już po kilku latach bardzo wyraźnie wykazały wzrost problemów zdrowotnych będących konsekwencją picia alkoholu. Chodzi np. o statystyki chorób wątroby, które są jednym z najlepszych wskaźników tego, że alkohol jest nadużywany.
No dobrze, ale pamiętajmy, że w tym przypadku mamy do czynienia z krajem skandynawskim i zupełnie inną kulturą. W Polsce istnieje długa tradycja kupowania alkoholu “z mety”. Czy wprowadzenie ograniczeń nie sprawi, że Polacy będą po prostu kupować alkohol z nielegalnych źródeł?
Oczywiście, nikt nie chce wprowadzać prohibicji. Wiemy przecież, że takie rozwiązania się nie sprawdziły. Ograniczenia dostępności muszą być racjonalne. Światowa Organizacja Zdrowia rekomenduje takie działania jak: ograniczenie godzin sprzedaży alkoholu, limitowanie punktów sprzedaży czy wreszcie, co obowiązuje w większości krajów, zezwolenia na sprzedaż alkoholu. Zwróćmy uwagę, że zgodnie z badaniami, ograniczanie dostępności jest też najtańszym sposobem rozwiązywania problemów alkoholowymi. Kosztuje zdecydowanie mniej, niż programy profilaktyczne dla młodzieży lub leczenie. Mam nadzieje, że wreszcie zrozumiemy, że alkohol mimo, że jest towarem legalnym, to powoduje wymierne straty – zarówno społeczne, jak i zdrowotne. Mówiąc inaczej, koszty związane z problemami alkoholowymi sięgają do kieszeni każdego z nas.