Mają zasłonięte twarze, na głowach kominiarki. Na czarnych koszulach duży, żółty napis "OMON". Na nagraniach, które przekazywane są w Internecie, widać, z jaką brutalnością atakują ludzi. Biją, kopią, siłą wciągają do swoich autobusów, używają broni. Białorusini pierwszy raz stawiają im opór. Ale próbują też przekonać, by byli razem z narodem. Oto, czym jest OMON na Białorusi.
OMON to inaczej Odział Milicji Specjalnego Przeznaczenia. Kasta wśród białoruskiej milicji, pochodząca jeszcze z czasów ZSRR. Wielu Polakom mogła przypomnieć ZOMO.
– To specjalna milicja, którą stworzono pod koniec lat 80. do pilnowania porządku na ulicach – mówi naTemat Denis Dziuba, dziennikarz i fotoreporter Biełsat TV, który właśnie jest w Mińsku.
Aleksander Łukaszenka wykorzystuje ją do innych celów, czego świadkami właśnie jesteśmy. – Oni nie działają jak policja na Zachodzie, która wyłapuje z tłumu najbardziej agresywnych ludzi i zatrzymuje ich. Oni biją wszystkich. Pałują kogo popadnie – mówi Denis Dziuba.
W czasie ostatnich protestów w Mińsku sam dwa razy znalazł się w takiej łapance. – Miałem wrażenie, że gdzieś ich trzymają, dopingują w jakiejś klatce. A potem OMON-wcy są jak dzikie zwierzęta. Wyskakują ze swoich samochodów, autobusów. Łapią wszystkich, kogo widzą. Również jak ktoś wraca z baru, z pracy, a w tym czasie odbywają się protesty. Przeklinają, biją pałami, kopią jak ktoś pada na ziemię. Widzieliśmy nagrania wideo, jak dziesięciu OMON-owców bije jakiegoś mężczyznę albo kobietę i non stop kopią w głowę – opowiada w rozmowie z naTemat.
Według dostępnych relacji, ich vany i autobusy jeżdżą po Mińsku, z otwartymi drzwiami. Wygląda to mniej więcej tak:
– Nigdy wcześniej na białoruskich ulicach nie widzieliśmy takich samochodów. Naród nie był świadomy, że OMON-owców jest tak dużo. To znaczy, że Łukaszenka był dobrze przygotowany, by bronić swojej władzy – komentuje w rozmowie z naTemat Białorusin Vład Kobets, dyrektor międzynarodowej organizacji International Strategic Action Network for Security (iSANS).
Dodaje: – OMON jest po to, by chronić ten reżim, ale oni bronią też samych siebie. Są świadomi, że po upadku Łukaszenki nie będą już potrzebni. To jego psy, ochroniarze. Zachowują się bardzo agresywnie, jak bandyci, jak dzicz. Ile pieniędzy z budżetu idzie na OMON-owców?
Nagrania, ukazujące brutalność jednostek OMON, krążą w internecie. "Ludzie masowo idą w kierunku dzielnicy rządowej. OMON organizuje łapanki. OMON używa broni gładkolufowej, grantów, gazu i armatek wodnych" – relacjonował w poniedziałek wieczorem poseł Michał Szczerba, który jest w Mińsku.
– Mają zasłonięte twarze, nie mają żadnych numerów. Po prostu ubrani są na czarno jak Ninja. Nie da zidentyfikować bardziej czy mniej brutalnego bojownika – zauważa Denis Dziuba.
Ilu członków może liczyć OMON na Białorusi? – Około 1400. Razem z innymi jednostkami specjalnymi takie siły na Bialorusi liczą około 3 tys. osób – odpowiada Vład Kobets.
Rekrutacja do OMON, szkolenia i pensja
OMON, jak słyszę, rekrutował ludzi jeszcze przed samymi wyborami. – Widocznie Łukaszenka czuł, że będzie potrzebował takich ludzi – zauważa dziennikarz Biełsat TV.
Vład Kobets: – Przed wyborami było dużo informacji o ćwiczeniach OMON na letniskach, poza miastem. Pojawiały się nagrania. Oni ćwiczyli scenariusze na wypadek takich protestów, które teraz mają miejsc. Przygotowywali się na pacyfikację protestów. Podczas ćwiczeń robili dokładnie to, co widzimy teraz. Stosowali te same brutalne metody.
Jak słyszę, do OMON można wstąpić po odbyciu służby wojskowej, do 27 roku życia. Na Białorusi to dobrze płatna praca i wielu przyciąga właśnie to.
– Łukaszenka nie ma żadnej ideologii. On nie ma żadnej partii. Jego władza trzyma się na tych pałach OMON. One działają tylko dla pieniędzy. Członkowie OMON są wierni w porównaniu z innymi mieszkańcami Białorusi, gdyż dostają dość dobre wypłaty. Dostają też za darmo mieszkania służbowe od państwa, mają dobry socjał – wymienia Denis Dziuba.
Opowiada, jak mieszkają. I jak bardzo przesiąknięci są ideologią Łukaszenki. Zwłaszcza w Mińsku.
Z mniejszych miast w czasie protestów pojawiały się przekazy o milicjantach, którzy wycofali się, nie zaatakowali protestujących, złożyli broń. Tak było w Kobryniu. Ludzie bili im brawo.
[/embed] – Dla członków OMON są wybudowane domy. W Mińsku są bloki, gdzie mieszkają sami OMON-owcy. Mieszkają w takich bańkach i wydaje im się, że protestujący to zło, że to nie społeczeństwo protestuje tylko jacyś prowokatorzy. Oni nie widzą innych ludzi. W pracy widzą OMON, w domu dookoła widzą OMON, w TV czy na zajęciach z ideologii słyszą tylko Łukaszenkę. Tracą więź z ludźmi – wymienia Denis Dziuba.
Mówi, że są przestępcami: – Ale myślę, że większymi przestępcami są dowódcy ich jednostek, ich zwierzchnicy. Ci, którzy atakują, dostają polecenia. Najwyraźniej dostają polecenia, by być brutalnymi.
Vład Kobets: – Ludzie próbują ich przekonać, żeby byli razem z narodem. Że są częścią narodu. Jestem przekonany, że większość z nich nie jest bandytami. To białoruscy obywatele, dzieci białoruskich rodzin. Muszą mieć odpowiednie warunki fizyczne i psychologiczne. Jestem przekonany, że większość z nich nie chciałaby się stać mordercami białoruskiego narodu. To Łukaszenka ich do tego pcha.
Strach przed OMON i pierwszy opór
Wcześniej, jak słyszę, Białorusini bali się OMON. – Teraz po raz pierwszy ludzie stawili im opór. Boją się. Ale są świadomi, że jak teraz nie będą bronić swoich głosów w wyborach, to Łukaszenka, który nawet na wsi ma dziś tak małe poparcie, będzie rządził kolejne lata. Mamy protokoły, które pokazują, że przegrał. Na wschodzie, na zachodzie – podkreśla Vład Kobets.
– Wcześniej nikt nie stawiał im oporu. Ostatni był w latach 90. Przez ostatnie 20 lat, jak była łapanka, to ludzie stali w miejscu. A teraz biją się z OMON-owcami. Widać, że już się go nie boją. Wczoraj pierwszy raz widzieliśmy, że ludzie taranują OMON samochodami – dodaje Denis Dziuba. Na takich nagraniach, jak to, wyraźnie widać ten opór:
Historia OMON sięga 1979 roku. W Moskwie utworzono wtedy grupę antyterrorystyczną, która miała chronić Igrzyska Olimpijskie. Współczesne oddziały powstały w Rosji w 1987 roku. Przeznaczone były do "działania w sytuacji niepokojów społecznych, aktów terrorystycznych lub wzięcia zakładników, pełniły także funkcje typowo prewencyjne". Do dziś istnieją w Białorusi, ale też w m.in. Kazachstanie i Tadżykistanie.
Dla Polski to pewnie żadne pieniądze, ale na Białorusi, zwłaszcza w małych miejscowościach zwykły milicjant dostaje dwa razy więcej niż przeciętna osoba. W przeliczeniu na złotówki zwykły dzielnicowy w małym mieście – 2 tys. zł, a kasjerka w sklepie 800 zł.