To mogła być katastrofa. Film o legendarnym hip-hopowym składzie i jego genialnym poecie, wyczekiwany od dekady, obciążony nadziejami i obawami. Na szczęście katastrofy nie ma – jest za to kawał dobrego kina, kawał dobrego hip-hopu, kawał poezji i całkiem sporo prawdy o Polsce.
Hip-hop nie jest moją muzyką. Ale tak jak kiedyś wydawca Paktofoniki, Gustaw Zarzycki, dla Magika, Fokusa i Rahima zawsze robię wyjątek. Kiedy oglądałam "Jesteś bogiem", cały czas przypominał mi się film, który teoretycznie jest bardziej z mojej, gitarowej bajki, mianowicie "Control" Antona Corbijna – wysmakowany wizualnie film o Ianie Curtisie i historii Joy Division. Tak jak "Jesteś Bogiem" opowiadał o tragicznej poezji, jaką wypełnione jest życie artysty, a której bagaż staje się zbyt ciężki, żeby życie mogło go udźwignąć.
Hip-hop i punk rock
Obejrzałam "Control" z zachwytem, ale był to bardziej zachwyt nad filmowym obrazem tej historii niż emocjonalne katharsis spowodowane przeżyciem historii samej w sobie. "Jesteś Bogiem", film o "polskim Ianie Curtisie" jest inny. Nie ma w nim wymuskania, precyzyjnie skomponowanych kadrów, które Corbijn, specjalista od teledysków i rockowej fotografii potrafił zmieniać w wizualne arcydzieła. A jednak "Jesteś Bogiem" jest filmem dużo lepszym od "Control". Bliskim. Przejmującym.
Polski Ian Curtis nie chodzi w prochowcu i nie mieszka w Macclesfield. Mieszka w Katowicach, chodzi w bluzach i za dużych ortalionowych kurtkach. Ian i Magik, chociaż są tak różni w swoich muzycznych fascynacjach, w swoich wewnętrznych dialektach, ich biografie są bardzo podobne. Obaj pochodzili z ubogich rodzin robotniczych i mieszkali w niezbyt reprezentacyjnych dzielnicach, a za oknami widzieli rzędy bloków. Obaj byli tacy sami jak wszyscy obok i jaskrawie inni od wszystkich jednocześnie. Wyrośli w beznadziei. Dla Curtisa ucieczką był punk, dla Magika hip-hop. Może to będzie intuicja bardzo na wyrost, ale moim zdaniem nie było nigdy w Polsce lepszego punka niż autorstwa Kalibra i Paktofoniki. Bo punk niekoniecznie musi być rockiem.
Poeta przeklęty
Śmierć Iana i Magika dzieli 20 lat, ale ich teksty, choć są tak odmienną poezją prowadzą ze sobą nieustanny dialog. Bo nazywanie poezją tekstów Kalibra czy Paktofoniki chyba już nikogo nie dziwi. I nikogo nie dziwi filmowa scena, w której Magik wścieka się na wydawcę, kiedy ten sugeruje mu, że skoro ma chwilowy writers' block, to może przecież zaśpiewać Bema pamięci żałobny rapsod ( interpretowany wcześniej przez Czesława Niemena) Ale Magik nie rymuje cudzych tekstów.
Zarówno Ian, jak i Magik w pewnym momencie kariery spotkali ludzi, którzy potrafili ich podeprzeć i ponieść przez życie odrobinę dłużej, potrafili złapać ich energię, zainspirować się nią i pomóc jej zaistnieć. Niestety, w równym stopniu było to dla nich błogosławieństwo i dramat. Oboje nie nagrali nigdy solowej płyty. Z jednej strony nie byli do tego psychicznie zdolni, nie potrafili funkcjonować bez wsparcia zespołu, a z drugiej, koniecznie tego potrzebowali. To był konflikt tragiczny, nie do rozwiązania. Podobnie zresztą, jak konflikty w ich życiu uczuciowym. Oboje kochali swoje żony i swoje dzieciaki. Ian chciał być z Deborą i być dla niej tym, czego oczekiwała, podobnie jak Magik dla Justyny. Nie potrafili jednak uporządkować swojej "pierdolonej schizofrenii", która podpowiadała im, że jest także inne życie, które mogliby prowadzić. Zarówno jeden, jak i drugi, pełni byli straszliwych kompleksów i nienawiści do siebie samych, przeraźliwego pragnienia akceptacji i skazanego na porażkę poszukiwania spokoju.
Ian Curtis zabił się wieszając się na sznurze od prania. W swojej kuchni, po obejrzeniu "Stroszka" i przesłuchaniu płyty Iggy'ego Popa. Magik zabił się skacząc z okna. Curtis zabił się dosłownie i w przenośni, w samym środku swojego życia. Magik, żeby to zrobić, dosłownie i w przenośni z niego wyszedł, jak też napisał, żegnając się ze światem. Oboje musieli odejść – nie byli w stanie żyć jednocześnie dwoma życiami, które dla siebie wymyślili. Codziennym życiem odpowiedzialnego męża i ojca i życiem bezkompromisowego artysty, którego prowadzą jego myśli, niezależnie od tego, jak nie byłyby obolałe. Dla słuchaczy taki twórca to błogosławieństwo, dla niego samego to klątwa, z której wyzwala się tylko wtedy, kiedy tworzy. Zawsze jest mu za mało, a jednocześnie sam czuje się zbyty mały, żeby poradzić sobie z wypowiedzeniem tego, co go męczy. Muzyka nie była dla Magika zawodem, nie była nawet tylko sztuką. Była jego sposobem na egzystencję, jego językiem komunikacji. Był pięknym kosmitą, który starał się żyć jak inni ludzie.
Polonez, telewizor i słuchawki
"Jesteś Bogiem" to jednak nie tylko historia Magika. To także, a może przede wszystkim historia przyjaźni trzech chłopaków ze Śląska, którzy wspólnie postanawiają robić muzykę, chociaż na początku nie mogą się dogadać ani na poziomie artystycznym, ani na poziomie kumpelstwa. Ich przyjaźń jest trudna, ich charaktery konfliktowe, ich zapał często słomiany, a pech – całkiem spory. Ich potyczki z życiem i samymi sobą ogląda się jak przygody kumpli z sąsiedztwa. Reżyser, Leszek Dawid, nie heroizuje, nie cyzeluje, zagląda swoim bohaterom głęboko w oczy.
"Jesteś bogiem" jest poruszający również dlatego, że wszystko wydaje się tam autentyczne i czułe. Wzruszające są grube bawełniane skarpety, które nosi Magik i program o życiu ryb, który ogląda na czarno-białym telewizorze. To już nie jest opowieść tylko o genialnym artyście, to nie jest opowieść tylko o Paktofonice, to nie jest nawet opowieść tylko o hip-hopie, to jest opowieść o Polsce. O tej Polsce, o której nie opowiadają bracia Golcowie, których piosenka w pewnym momencie dobiega w radia w samochodzie Zarzyckiego. Tamci grają cepeliowy folk, który zatyka uszy watą. Hip-hop, którzy robi Paktofonika, odtyka uszy na rzeczywistość. Na transformacyjną rzeczywistość wczesnego polskiego kapitalizmu, w którym jedni szukają dróg, jak tylko szybko się dorobić, a inni pogrążają się w smutku, biedzie i szarzyźnie. To czas, kiedy ilość kanałów wyznacza status społeczny, polonez jest uważany za auto luksusowe, po raz pierwszy ładują się internetowe strony.
Wtedy nawet buntownicy mieszkają z rodzicami, którzy "kiedy przychodzi młodzież w gości" podają herbatę w szklankach i domowe ciasto. To czasy brzydkich mebli, które uważaliśmy za ładne i papierosów palonych na potęgę, jeszcze bez "minister zdrowia ostrzega". Rodzice nie wyzywają swoich zbuntowanych pociech od obiboków i popaprańców, a oni zawsze mogą liczyć na to, że próbę można zrobić w swoim pokoju, a mama nakarmi i napoi. Może nie zrozumie do końca, ale się zaopiekuje. Ojciec Magika za każdym razem naprawia mu zepsute słuchawki. Zarzycki kupuje w supermarkecie pieluchy i bebiko dla dziecka Magika i Justyny. Mama Rahima co najwyżej wykrzyknie "co wy zrobicie z tym całym majdanem", kiedy przytargają do jej mieszkania sprzęt do nagrywania płyt. Fokus chwali się swojej babci, jak przeprowadzają z nim po koncercie wywiad w telewizji. To nie jest generacyjny pojedynek. To jest raczej poszukiwanie nadziei i drogi do szczęścia dla wszystkich. Magik, Fokus i Rahim to też jeszcze dzieciaki, które zaczynają poszukiwać swojego przepisu na pracę, szczęście, rodzinę.
Diament wśród erzacu
Wspaniale też obserwować, jak wyglądały narodziny współczesnego przemysłu muzycznego. To epoka, kiedy Fryderyki jeszcze coś znaczyły, sprzęt muzyczny trzeba było "załatwiać z telewizji", a niezależne płyty chcieli wydawać albo cwaniacy, którzy widzieli w nich alternatywę dla ogórków albo prawdziwi pasjonaci. Jeden z koncertów Paktofoniki odbywa się na otwarcie Centrum M1. Piękne jest jednak to, że mimo niesprzyjających koncertowi okoliczności przyrody szał jest wtedy taki, jakby grali co najmniej w Katowickim Spodku. Po koncercie widownia pokonuje barierki i rzuca się na nimi w szaloną, ogłupiałą pogoń, niczym za polskimi Beatlesami. Kawałki są nagrywane pokątnie, najpierw w nielegalnie zajętym studio, potem w pokoju u Rahima, rejestrowane na dyskietkach i płytach CD. Wszystko jest niedopracowane, erzacowe, trzyma się "na słowo honoru", nie starcza kasy, nie starcza czasem siły, przyjaźń i muzyka to nie jest bułka z masłem. Mimo wszystko jednak produkt końcowy tej "męki twórczej" to klejnot najwyższej klasy.
Klejnotem najwyższej klasy jest również ten film. Wyczekiwany od co najmniej dekady, budowany powoli przez pięć lat, legendarny jeszcze przed powstaniem. Scenarzysta filmu, Maciek Pisuk całe lata zmagał się z poszukiwaniem producenta dla swojego scenariusza. Zdecydował się wydać go w formie książki, która ukazała się jako "Paktofonika. Przewodnik Krytyki Politycznej" w 2008 roku. Po jej wydaniu na produkcję filmu zdecydował się zespół filmowy Kadr. Reżyserię powierzono Leszkowi Dawidowi, znanemu z głośnego i nagradzanego debiutu "Ki".
Istniała wielka szansa na to, że nie zadowoli wygórowanych oczekiwań. Na razie jednak sygnały płynące z hip-hopowego środowiska są pozytywne. Rahim i Fokus w wywiadzie we "Wprost" również wypowiadali się o Leszku Dawidzie w samych superlatywach. "Jesteś Bogiem" to obraz uczciwy, prosto z bebechów. Ma wszelkie zalety dokumentu i jakość fabuły. Ma też fenomenalne kreacje aktorskie. Trudno mi znaleźć jakąkolwiek postać, nawet drugoplanową, której grę mogłabym nazwać nietrafioną czy niedopracowaną.
Marcin Kowalczyk jako "Magik" jest hipnotyzujący, a jego spojrzenie łamie serce. Dawid Ogrodnik jak Rahim ma w sobie słodycz i nerwowość, chłopięcy urok i dojrzałą wrażliwość. Tomek Schuchardt w roli Fokusa jest ucieleśniona adrenalina. Można się przyczepić do niektórych pomysłów montażowych, ale chyba tylko wtedy, jeśli ma się trwałą blokadę przed wychwalaniem polskich filmów – przyznaję, że jej powstanie miało wszelkie uzasadnienie. Ale też warto pozwolić sobie na wiele komplementów na temat tego filmu. Wszyscy, bez względu na ich gust muzyczny powinni iść do kina na "Jesteś bogiem". Przyda to się zarówno tym, którzy zwątpili w polskie kino, jak i tym, którzy zwątpili w polską muzykę. "Przysięgam na ogon."