Cztery powody, dla których Jarosław Kaczyński marzy o repolonizacji i chce zniszczyć media
Karolina Lewicka
03 września 2020, 06:20·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 03 września 2020, 06:20
Ludzie się duszą brakiem pluralizmu - oświadczyła Joanna Lichocka, co zabrzmiało jak żart, zważywszy na to, jak „pluralistyczne” są w swojej narracji i doborze gości media publiczne. Politycy Zjednoczonej Prawicy nie wychodzą ze studiów telewizyjnych, a opozycja robi tam - jeśli w ogóle ją zaproszą - za chłopca do bicia. Posłanka, szerzej znana z gestu środkowego palca, zapowiedziała też tzw. dekoncentrację mediów. Chodzi o to, by - pod płaszczykiem „przywracania równowagi medialnej” - niezależne media osłabić, wyeliminować lub przejąć. To stara piosenka.
Reklama.
Władza niedemokratyczna - w każdej epoce i pod każdą szerokością geograficzną - zawłaszcza media. To ruch konieczny, aby instrument kontroli przekształcić w tubę propagandy: czwarta władza staje się po takim manewrze pasem transmisyjnym do mas. A kto kontroluje przestrzeń informacyjną, kontroluje społeczeństwo i państwo.To jedno z pierwszych działań każdego autokratycznego reżimu. Adolf Hitler przejął władzę w Niemczech 30 stycznia 1933 roku. A już w marcu Joseph Goebbels ściąga do Berlina radiowców z całego kraju, by im oznajmić, że bierze ster „najważniejszego środka wpływania na społeczeństwo, jaki kiedykolwiek stworzono”. Jeszcze szybciej, bo już w pierwszym tygodniu władzy, zamknięto organy prasowe innych niż NSDAP ugrupowań. I za każdym razem jest tak samo - aspirujący do dyktatury likwidują lub ograniczają media. Bo jest to dla nich wielopłaszczyznowe zagrożenie.
Po pierwsze, media są czwartą władzą, która patrzy na ręce rządzącym i na wierzch wyciąga to, co miało pozostać w ukryciu: afery i skandale, korupcję i nepotyzm. Oraz zwykłą nieudolność. To zagrożenie PiS chciał częściowo wyeliminować w 2016 roku, przez próbę usunięcia dziennikarzy z budynku parlamentu. By już nie mieli fizycznego dostępu do polityków, nie mogli zadawać im pytań czy rejestrować ich kompromitujących zachowań. W tę logikę wpisuje się także bojkot części mediów przez działaczy Zjednoczonej Prawicy (nie idą tam, gdzie mieliby naprzeciwko siebie prawdziwego dziennikarza, a nie zachwyconego nimi funkcjonariusza medialnego) oraz maksymalne utrudnianie dostępu do informacji publicznej.
Po drugie, w wolnych mediach znajduje się miejsce dla wszystkich uczestników gry politycznej, a zatem także dla opozycji. A aspirującym do dyktatury chodzi o to, by konkurentów zamilczeć lub zohydzić. To casus Trzaskowskiego z ostatniej kampanii wyborczej. Na antenach TVP był nieobecny lub prezentowany w sposób kłamliwy i karykaturalny. Kontrola nad całym rynkiem medialnym oznacza zatem sprawowanie także całkowitej kontroli nad wizerunkiem konkurentów politycznych i ograniczenie im dostępu do kanałów komunikacji z elektoratem.
Po trzecie, media kształtują opinię publiczną. Kiedyś uważano, że przekaz medialny przenika ludzkie umysły i wywołuje natychmiastową reakcję. Była to teoria magicznej kuli. Kontrola magicznych kul, czyli bodźców medialnych - twierdzili propagandyści - pozwala w pełni manipulować odbiorcami, niezależnie od ich wykształcenia czy statusu społecznego. Sto lat później wiemy, że tak to nie działa, bo umysł filtruje informacje i bywa też wobec nich krytyczny.
Ale już długofalowa strategia ostrożnego wprowadzania i pielęgnowania nowych idei daje rezultaty. Przykładem jest antyuchodźcza narracja mediów publicznych. Połowa Polaków była w 2015 roku przeciwna przyjmowaniu imigrantów z Bliskiego Wschodu. Po dwóch latach straszenia muzułmanami w TVP, odsetek ten wzrósł do 74 proc. Udało się narzucić ten pogląd społeczeństwu, będzie można próbować zaszczepić zestaw określonych postaw, wartości i mitów narodowych, zbieżnych z tym, co myśli i czuje partia.
Po czwarte, kontrolowane media to także poręczne narzędzie do dyscyplinowania obozu władzy, co widzimy na przykładzie Solidarnej Polski, aktualnie w niełasce u prezesa, stąd i nieobecnej w programach publicystycznych TVP. Gdyby nadszedł czas na rozstanie ze Zbigniewem Ziobrą, usłużne „Wiadomości” odpowiednio to wytłumaczą, na potrzeby chwili uszyją mu odpowiednie buty, a dalsze funkcjonowanie na politycznym rynku maksymalnie utrudnią.
Tyle twardych powodów, dla których PiS marzy o „dekoncentracji” i „repolonizacji”. Ale polityczne działania Kaczyńskiego to niejednokrotnie także wypadkowa jego osobistych traum. Ta dotycząca mediów sięga początku lat 90., kiedy przekonywał Teresę Torańską, że „większość prasy zawsze miałem przeciwko sobie”. W tym słynnym wywiadzie ówczesny prezes Porozumienia Centrum jasno też tłumaczy, po co mu media. Bo alternatywa to „stanie z tubą na rogu ulicy, jeśli będzie nas stać na tubę”.
Kaczyński nie chciał stać z tubą. Jego tubą miał być partyjny przemysł medialny. Ale pierwsza próba, by go samodzielnie stworzyć, okazała się nieudana. Kupiony przez PC „Express Wieczorny” został zniszczony przez Krzysztofa Czabańskiego - gazeta pod jego kierownictwem zeszła z miliona nakładu do kilkudziesięciu tysięcy. Zanim jednak padła, Kaczyński chwalił się publicznie, że zapewniła mu w Warszawie lepszy wynik wyborczy. To jest ta filozofia: media mają nam robić świetny PR i propagandę, mają być nieodłącznym elementem partyjnej machiny.
Potem - przez lata - PiS był skazany na media Tadeusza Rydzyka, aż w końcu wziął się za tworzenie „drugiego medialnego obiegu”, czyli projekty braci Karnowskich i Tomasza Sakiewicza. By, po zdobyciu po raz drugi władzy, przejąć TVP i Polskie Radio w ciągu niespełna dwóch miesięcy. Kaczyński dysponuje medialną potęgą, ale wciąż mu mało. Może dlatego, że - jak pisze Piotr Zaremba w „O jednym takim…” - „Kaczyński ma trudności ze zrozumieniem niezależności na bardzo pierwotnym, psychologicznym poziomie”. Ktoś, kto ma inne zdanie, jest krytyczny, to jest podejrzany. Wszyscy mają być podporządkowani i tańczyć tak, jak im prezes zagra. Media też.