Kiedyś nad łóżkiem zmarłego, jak nad dziecięcą kołyską, pochylali się najbliżsi. Ręce do Boga składali, podtrzymywali na duchu. Przeprowadzali na drugą stronę. W pandemii chory kona w samotności. I nie może się nawet pożegnać.
Są już trochę po jednej, trochę jeszcze po drugiej stronie. Ich ciała leżą upchnięte w zimnych i ciemnych izolatkach albo w przepełnionych szpitalnych salach. Usta mają spierzchnięte, pampersy pełne. Czasami robią im się odparzenia.
W oczach lęk i beznadzieja. Niepokój i samotność.
Z pięć razy dziennie zajrzy do nich ktoś w przebraniu "kosmonauty". Ale nawet twarzy nie widać. Może lekarz będzie krzyczał coś przez maskę i przyłbicę, próbował pocieszyć. Ale długo z nimi nie zostanie.
Musi szybko przebrać rękawiczki, zdezynfekować stetoskop i biec dalej – bo na dyżurze jest sam, a ma jeszcze kilkudziesięciu innych pacjentów. Część z nich podłączonych jest do respiratora, inni umierają.
– Nie mamy nawet czasu, by wejść i potrzymać takiego człowieka za rękę. Te osoby odchodzą w samotności – mówi lekarz Jan Czarnecki z Porozumienia Rezydentów OZZL.
Nie czują bólu. Silne leki opioidowe w dużych dawkach trafiają do ich krwiobiegów. Rozchodzą się szybko. Oni umierają powoli, zamiast rodziną otoczeni są monitorami, głuchymi dźwiękami szpitalnych sprzętów.
– Konają podłączeni do respiratorów, przypięci do systemów monitorujących. Często chorujący na koronawirusa traci świadomość w momencie podania leków usypiających, a zgon następuje później w nieświadomości – opowiada Czarnecki.
Czasem z agonii wyrywa ich własny płacz, krzyk – wołanie matki, żony, dzieci. Nikt nie trzyma ich za rękę. Nikt nie mówi, że kocha. Nikt nie mówi: do zobaczenia. Na drugą stronę przechodzą w samotności.
Nogi w trumnie
Agatę do dziś męczy sen: matka leży w trumnie, widzi tylko jej nogi, poznaje ją po butach. Chciałaby choć na ułamek sekundy powędrować wzrokiem wyżej – zobaczyć ukochaną twarz, dłonie. Ale nie może. Tylko te nogi w trumnie.
Płacze.
Jej siostrze po nocach się śni, jak ciało matki wystaje zza kartonu. – Jakby wstydziła się, że nie ma ubrania – szlocha Agata.
Nie mogły nawet ubrać mamy do grobu w to, co chciała. Nie mogły się pożegnać. Nie mogły być też przy kremacji.
Nie wiedzą, czy spalili ją w czarnym worku, czy w trumnie. Nie wiedzą, czy przebrali ją w ogóle z piżamy. Agata nie dziwi się, że ludzie we Włoszech prosili, żeby trupom robić zdjęcia. Sama chciałaby mieć taką pamiątkę.
Urna z prochami mamy nie mogła stać w kościele, od razu ustawiono ją obok grobu. Jakby to były trędowate prochy, jakby koronawirus miał kogoś zakazić.
Jeszcze trzy tygodnie wcześniej odwiozły matkę na SOR. Miała mdłości. Nie mogła jeść. Lekarz pierwszego kontaktu zalecił, żeby piła pepsi. Wymusiły skierowanie do szpitala w Oleśnicy.
– Do czasu, kiedy nie zarażono mamy w szpitalu koronawirusem, można było z nią rozmawiać przez telefon. Żartowała, twarda była, zresztą jak przez całe życie – uśmiecha się Agata.
"Córcia, mam covid. Przenieśli mnie do jakiejś sali, ciemno, nikogo nie ma, leżę sama” – usłyszała jakiś tydzień później.
To była izolatka. Leżała sama jak palec. A lekarz mówił, że z psychiką jest coraz gorzej. Słabła z każdym dniem. Sił nie starczało ani na chodzenie, ani na mówienie. Prosiła, żeby do niej nie dzwonić, bo nie była w stanie odpowiadać.
– Nie mogła pójść do toalety. Mówiła: "córcia, leżę w pampersie od rana”. A dzwoniłam o 16:00. Była odparzona. Nie miał kto jej podać wody, a jej się tak chciało pić. To było odzieranie z człowieczeństwa. Jak ktoś przyszedł coś przy mamie zrobić, to z pretensjami, że się córce poskarżyła. A komu miała powiedzieć? – denerwuje się Agata.
Po raz ostatni rozmawiała z matką pięć dni przed jej śmiercią. – Powiedziała w co ją ubrać. Przypomniała, gdzie są karty płatnicze, podała PIN-y. I na koniec poprosiła: "O tatusia dbajcie”. Powtarzała też: "Dziecko, ja już stąd nie wyjdę". I nie wyszła – ciężko wzdycha Agata.
21 kwietnia lekarz zadzwonił i powiedział, że to koniec. Matka umarła. Na karcie zgonu jako drugi powód zapisano zakażenie koronawirusem. – Mama miała 73 lata, była po zawale serca, miała nadciśnienie, ale do czasu pobytu w szpitalu dobrze się czuła – mówi. Nie chcieli sekcji zwłok. Teraz zdecydowaliby inaczej.
Nie mogli się pożegnać, chociaż Agata chciała zobaczyć się z matką w szpitalu. Lekarz prowadzący się nie zgodził. – Nie wyobrażam sobie, co czuła mama – płacze. Gdyby mogła z nią tam wtedy być, przytuliłaby ją mocno, powiedziałaby, że bardzo ją kocha.
– Chociaż na pięć minut bym weszła. To nie byłoby za mało. A sposób, w jakim mama odeszła, świadomość, że sama tam umierała… Ona wiedziała, że odchodzi. I ta myśl będzie i mi towarzyszyła na łożu śmierci – szlocha.
Pożegnanie przez iPada
Koronawirus zamknął przed odwiedzającymi szpitale. Rzecznik Praw Pacjenta powtarza, że kiedy chory jest w ciężkim stanie, można zrobić wyjątek i wpuścić bliskich. Ale w praktyce zdarza się to bardzo rzadko. Albo prawie wcale.
– Od pół roku, kiedy pracuję przy koronawirusie, nie spotkałem się z sytuacją, że ktoś odwiedził bliską osobę. Chociaż system powinien być współczujący, teraz koncentruje się żeby być nadal wydolnym. Kwestie miękkie, to dla naszego systemu za dużo. Nie liczyłbym na to, że ktoś się z tym będzie liczył – boleje lekarz Jan Czarnecki.
– Najczęściej to wyjątki, że rodzina ma szansę się pożegnać. Zwykle pacjenci w czasie pandemii odchodzą samotnie. Ich przyjaciółmi, spowiednikami jesteśmy my – lekarze, pielęgniarki. Ale nie mamy zbyt wiele czasu – rozkłada ręce lekarz Tomasz Karauda z oddziału chorób płuc szpitala im. Barlickiego w Łodzi.
Dochodzi do absurdalnych sytuacji. – Mieliśmy rodziców, którzy stoczyli ogromną batalię o to, by dostać się do dziecka, które umierało w szpitalu. Chcieli się z nim tylko pożegnać. Mieli zgodę lekarza na wejście, ale później im ją cofnięto. I tylnymi drzwiami dostali się do szpitala. Umożliwił im to ksiądz-kapelan, choć tak naprawdę było to nielegalne – opowiada ks. Wojciech Pieniak, kapelan Warszawskiego Hospicjum dla Dzieci.
Lekarze wiedzą, że sytuacja jest dramatyczna, a chorzy szybko popadają w demencję i depresję.
– Psychicznie czują się dużo gorzej. Tęsknią za rodzinami, dziećmi, wnukami. Z osób, które były do tej pory kontaktowe, zamykają się w sobie, gasną. Staramy się im pomóc, są rozmowy, wideorozmowy, natomiast trzeba pamiętać, że to nie jest to samo – opowiada lekarz Paweł Doczekalski, przewodniczący Komisji Młodych Lekarzy Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie.
Personel robi tyle, ile może. A to przekazują, że córka dzwoniła, a to przystaną choć na chwilę, podadzą telefon.
– Pamiętam taką kartkę, którą rodzina przekazała babci na dzień przed śmiercią: "Babciu, trzymaj się, jesteśmy z tobą". Płakała – opowiada lekarz Tomasz Karauda.
Nikogo już nie dziwi, jak rodzina dzień czy dwa przed śmiercią żegna się z chorym przez iPada. – Byłem świadkiem, jak pacjent rozmawiał z bratem przez telefon. I on przepraszał za wszystkie krzywdy, które mu wyrządził. I mogli temu ceremoniałowi dać miejsce – dodaje Karauda.
Ale to nie zastąpi towarzyszenia, bycia obok. – Kiedy w momencie ostatecznym słyszymy głos, który znamy od zawsze, czujemy dotyk znajomych dłoni, od razu też czujemy się bezpieczniej – mówi psycholog Agnieszka Chmiel-Baranowska z Warszawskiego Hospicjum dla Dzieci, którego podopieczni odchodzą w domach, otoczeni rodziną.
To pomaga też i drugiej stronie: – Jako psycholog pracująca od lat w hospicjum wiem, że pożegnanie się, bycie podczas tego ostatniego etapu, pomaga w przeżywaniu żałoby. Sama świadomość, że byliśmy, jest szalenie istotna.
Zobaczyć przez balkon
Dopiero później dowiedzieli się, że noc przed śmiercią ojciec ich wołał. Bardzo chciał wrócić do domu. Może wiedział, że rak płuc wygrywa tę walkę i koniec jest bliski.
– Po prostu pękło nam serce. Będę o tym pamiętać do końca – Katarzyna nie może powstrzymać łez.
Nawet matce tego nie powiedziała. Mogłoby ją to zabić. I tak jeszcze nie otrząsnęła się po śmierci męża. Ojciec Kasi w szczycie pandemii dowiedział się, że ma nowotwór. Trafił na pulmonologię. Szpital powiatowy na Lubelszczyźnie zamknięty był na klucz, żadnych odwiedzin. Rozumieli to: nie chcieli narażać pacjentów, tym bardziej, że piętro niżej była intensywna terapia.
– Mieliśmy o tyle dobrze, że tata leżał na pierwszym piętrze, gdzie tam był balkon. Na początku wychodził i mogliśmy chociaż na niego popatrzeć. Później nie mógł mówić, dusił się – opowiada.
Wiedzieli, że ojciec nie ma siły się umyć, nie ma apetytu, ale nic nie mogli zrobić. Wiedzieli, że jest źle, ale nie spodziewali się, że odejdzie tak szybko.
– Człowiek modli się o dobrą śmierć. A umieranie w czasie koronawirusa to podwójna rozpacz. Odchodzi bliska osoba i do tego dochodzi jeszcze rozpacz, że nie można pomóc, pożegnać się. Mam świadomość, że odchodził w cierpieniu i potwornej samotności. Mam wyrzuty sumienia i poczucie winy, ale nic nie mogliśmy zrobić – mówi Katarzyna.
Mogli chociaż zobaczyć jego ciało, dotknąć i się pożegnać. – Zaczynam rozumieć osoby, którym ktoś gdzieś daleko zginął. Kiedy nie mogą odnaleźć ciała, to mają trudność, żeby to przepracować. Nie ma zakończenia w postaci pogrzebu, a to ważny etap żałoby – mówi.
Czy nie cierpiał
Oddech powoli się spłyca, saturacja jest obniżona. – Najsłodszą rzeczą w całej tej goryczy jest to, że osoby umierające z powodu COVID-19 nie duszą się, jak na filmach. Poziom tlenu spada we krwi. Praca mózgu zwalnia. To stopniowe wyciszanie umysłu. Pacjenci pod koniec życia są nieprzytomni– opowiada lekarz Jan Czarnecki.
Jeśli widać, że stan się pogarsza, lekarz dyżurny woła zespół anestezjologów. Zaczynają reanimację. – W końcu anestezjolog mówi: „Proszę zakończyć uciskanie, jest zgon” – relacjonuje doktor Czarnecki.
Zapisują godzinę. Dyżurujący lekarz nawet w środku nocy dzwoni do rodziny. Próbuje być delikatny. Jeśli pytają, czy mogą zobaczyć ciało, a chory był zakażony, musi odmówić.
– Nie ma szansy na pożegnanie – mówi lekarz Czarnecki.
Czasami rodzina pyta, jak wyglądały ostatnie minuty, godziny. – Chcą wiedzieć, jak odeszli ich bliscy, co mówili. Przede wszystkich chcą, żeby im powiedzieć, czy nie cierpieli. Pytają, jak wyglądała ich reanimacja, jak długo trwała – mówi lekarz Paweł Doczekalski.
Pożegnanie
Maj, Niemcy. Dorota szybko wsiadła na rower, kiedy zadzwonili do niej ze szpitala, że jednak może pożegnać się z ojcem. Złapała bukiet kwiatów.
Na miejscu włożyła: podwójne rękawiczki zachodzące na rękawy fartucha, dwie maski, czepek na głowę, ochronę na oczy. Swoje rzeczy zostawia w pokoju pielęgniarek. – Byłam bardzo wdzięczna, że mogę się z tatą pożegnać. Absolutnie nieważne było dla mnie, że tata jest chory, że się zarażę. Miałam zaufanie do lekarzy – mówi.
Ojciec leżał sam w pokoju. Podpięty był do aparatu tlenowego. Miał bardzo spierzchnięte usta, wysuszony i pęknięty język. Pielęgniarka pokazała jej wacik i wodę. Podniosła aparat i nawilżonym wacikiem wpuściła kilka kropel na jego język. Nie mógł już pić. Nowotwór prostaty i koronawirus.
Chwyciła go za rękę. – Kiedy robiłam przerwę i sięgałam po kolejny wacik, ojciec szukał mojej dłoni. I mocno trzymał – opowiada Dorota Danielewicz, autorka książki "Droga Jana".
Wiedziała, że to ich ostatnie spotkanie. Ojciec nie mógł już mówić. Wyciągnęła schowany w bucie telefon. Wybrała numery znajomych i rodziny. Ustawiła kamerę tak, by on widział, kto jest po drugiej stronie. I słyszał dobrze znane głosy. Wzruszył się.
– To było dla niego bardzo ważne. Myślę, że wiedział, co się dzieje. Z oczu leciały mu łzy – opowiada. Po dwóch godzinach wyszła ze szpitala. Następnego dnia ojciec zasnął w spokoju.
W sierpniu zmarła jej matka. Też była przy jej śmierci. Trzymała ją za rękę.
– Każdy, kto odchodzi potrzebuje towarzyszenia w momencie umierania. Ci którzy pozostają, muszą dać sobie radę. Ale pozbawianie ich uczestnictwa w takim ważnym momencie, jak zakończenie życia, jest okrucieństwem. Nawet na froncie nie zostawia się samego konającego żołnierza. Nigdy – mówi Dorota Danielewicz.