Latem pocisz się w kombinezonie, zimą będziesz marznąć. Ludzie krzywią się, kiedy głęboko do gardła wkładasz im patyk. Boją się, że mogą być zakażeni koronawirusem. Pracownicy punktów drive-thru mówią, że gdyby i ich paraliżował strach, to nie wychodziliby do pracy. A zgłaszają się do niej na ochotnika.
Wraz z rozwojem padnemii, jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać co i rusz nowe punkty poboru wymazów metodą "drive-thru", czyli bez wysiadania z samochodu. A w sieci zaczęły się poszukiwania ochotników, którzy będą je pobierać.
Wymagania: wykształcenie medyczne (ratownik medyczny, diagnosta laboratoryjny, pielęgniarka, położna, lekarz, stażysta); dyspozycyjność. Doświadczenie w pobieraniu wymazów nie jest konieczne.
Pracodawca wabi atrakcyjnym wynagrodzeniem i zapewnia środki ochrony osobistej, które "w pełni zabezpieczą przed kontaktem z wirusem". W – najczęściej nieaktualnych już – ogłoszeniach piszą też m.in. o szkoleniach przygotowujących do pracy.
W maju Ministerstwo Zdrowia opublikowało listę 167 podmiotów, które zgłosiły się do przeprowadzania tego typu badań. 13 października – według danych tego resortu – na liście znajdowało się już 460 mobilnych punktów pobrań. A czasami w kolejce odczekać trzeba nawet kilka godzin. Bo wraz ze wzrostem zakażeń koronawirusem, testów wykonuje się więcej.
Czytaj także: W Trójmieście testują na COVID-19 bez wysiadania z auta. Pierwszy taki punkt w Polsce
– W ubiegłym tygodniu doszło do gwałtownego wzrostu zainteresowania naszymi badaniami, co było ściśle skorelowane ze wzrostem ilości wykrytych przypadków covid-19 – przyznał w rozmowie z "Rzeczpospolitą" dr n. med. Tomasz Anaszek, pełnomocnik zarządu ds. Medycyny Laboratoryjnej grupy Diagnostyka.
Wymaz z nosogardzieli
Przed punktami drive-thru w różnych miastach ustawiają się długie łańcuszki samochodów. Czasami na swoją kolej trzeba zaczekać nawet parę godzin. Niektórzy kierowcy i pasażerowie są poirytowani, inni cierpliwie czekają. Łączy ich jedno: strach, że mogą być zakażeni koronawirusem. Można tu zrobić test na własną rękę, ale i ze skierowaniem lekarza POZ czy sanepidu.
Kiedy przychodzi kolej, trzeba tylko uchylić szybę samochodu. Zaraz obok pojawi się dwóch pracowników – skrzętnie opakowanych w kombinezony, maski, przyłbice, dwie pary rękawic (zmieniają je po każdym pacjencie). – Jedna osoba zajmuje się częścią administracyjną, czyli pobiera skierowanie, wypełnia dane. Druga bierze wymaz – mówi Anka, która w punkcie pracuje od kilku miesięcy.
Po oczach już widzi, gdy człowiek jest przerażony. I wtedy stara się rozładować atmosferę, pyta, czy to pierwszy test. – Uspokajam, że to jak wizyta u dentysty, tylko bez borowania. Staram się zrelaksować pacjentów, żeby się aż tak nie bali. Pokazuję, że też jestem człowiekiem, choć wyglądam jak kosmita – dodaje Anna.
– Ludzie zachowują się bardzo różnie: niektórzy kilkanaście razy dezynfekują ręce, inni proszą nas o rękawiczki. To dla nich bardzo stresujące – uzupełnia Beata, która pracuje w punkcie drive-thru w północnej części Polski.
Wymaz najczęściej pobiera się z nosogardzieli. – To bardzo nieprzyjemne. Ta część jest mocno ukrwiona, unerwiona – mówi Beata.
– Nie można tylko raz dotknąć tylnej ściany gardła, trzeba wymazać parę razy. Ludzie rożnie reagują: niektórzy mają odruch wymiotny, innym lecą łzy. To zupełnie normalne – zaznacza Anna.
Zrobienie testu nie trwa długo – może kilkadziesiąt sekund – wyliczają pracowniczki. Obsługa pacjenta: od pobrania do wpisania w system zajmuje może 5-7 minut.
Później próbka trafia do laboratorium, a informacja o wyniku – według zapewnień resortu zdrowia – zostaje wprowadzona do systemu. Widzi ją też lekarz POZ i pracownik sanepidu.
Kombinezon ochroni
Beata dziennie pobiera od 50 do 100 wymazów. Nie boi się ani pacjentów, ani zakażenia. – Każdy z nas idąc na studia medyczne, liczył się z ryzykiem – mówi.
Na nogach jest przez osiem godzin, ale przy każdym pacjencie pamięta by: wykonywać procedury, zachowywać czujność, dbać o jego i swoje bezpieczeństwo. – Jesteśmy zabezpieczeni na tyle, że nie obawiamy się zakażenia – zaznacza.
Najpierw przygotowanie do pracy – włożenie całego sprzętu ochronnego – zajmowało im nawet kilkanaście minut, teraz mniej niż dziesięć.
Anka zawsze najpierw wkłada maskę, później kombinezon i rękawiczki. – Nakładamy je tak, by rękawy kombinezonu były w środku. Szczelnie zaklejamy to taśmą, żeby żadne drobnoustroje nie przedostały się na moją skórę – instruuje Anka. Później wkłada przyłbicę i drugie rąkawice. Wcześniej związuje włosy, a na głowę zakłada czepek.
– To jest szczelny strój. Mamy też kaptur – uzupełnia Beata. Maski zmieniają bardzo często, rękawiczki po każdym pacjencie, kombinezon po każdej przerwie. Nawet takiej na toaletę czy napicie się wody.
– Zdjęty kombinezon traktowany jest jako zakażony i absolutnie nie można go włożyć po raz kolejny. Nadaje się do spalenia. Po każdej – nawet najkrótszej przerwie – wszystko trafia do kosza. A my wkładamy: nowe buty, czepek, kombinezon. Wszystko jest jednorazowe – zaznacza Anka.
Najgorzej było wytrzymać im w strojach "kosmonautów" latem. – Było duszno, maski szybko robiły się mokre – słyszę.
Testują i nas
Anka na co dzień pracuje w laboratorium, do punktu drive-thru zgłosiła się na ochotnika. Koleżanki straszyły, że praca z pacjentem nie zawsze jest taka przyjemna, ale Anka na razie nie narzeka.
– Nie uważam, że to ciężka praca. Jestem wystawiona na czynniki atmosferyczne, ale morsuję, chodzę do sauny, więc radzę sobie – mówi.
Zanim zaczęła tę pracę, zapytała domowników o zgodę. Nie boi się zakażenia. Wie, że jej bezpieczeństwo zależy tylko od niej. – No i może trochę od producentów kombinezonów – żartuje.
I po chwili dodaje: – Pracodawca zapewnia mi środki gwarantujące bezpieczeństwo. A już reszta zależy od tego, czy będę uważać, dezynfekować siebie, sprzęt po każdym pacjencie.
I tak: dezynfekuje przyłbice, wymienia maseczki, rękawiczki, spryskuje kombinezon. Po pracy ściąga cały strój, w samochodzie przebiera się we wcześniej przygotowane ubranie. Nie zmienia tylko bielizny, ale spodnie, swetry – tak. Wkłada je w reklamówkę. W domu - pierwsze co – bierze prysznic.
Anka pracuje przez 4 godziny cztery razy w miesiącu. I mniej więcej raz w miesiącu ma wykonywany test. Jak dotąd wszystkie negatywne.
Beata w punkcie drive-thru pracuje codziennie przez osiem godzin. – Regularnie mamy badane przeciwciała. A każdy z nas ma robiony wymaz, gdy ma objawy. Jeśli chodzi o krew – to od początku miałam zrobionych 5-6 testów. Wymazu jeszcze nie miałam robionego, ponieważ nie miałam żadnych objawów i nie było ku temu potrzeby – mówi Beata.
Kolejki i narzekanie
Nie wszystko jest tak idealne. Bo każdemu czasem puszczą nerwy. Niektórzy pacjenci się wykłócają, narzekają, że muszą długo czekać.
– Są takie sytuacje, że coś się stanie z aparatem, zabraknie odczynnika i zaraz sypią się skargi na lekarzy, na nas, na laboratorium. Rozumiem, że ludzie się denerwują, że dłużej muszą czekać na wynik. I czasami wychodzi taka nieprzyjemna strona ludzkiej natury –zauważa Beata.
Ma nadzieję, że podczas pandemii Polacy docenią pracowników służby zdrowia. – Pracujemy w ciężkich warunkach. Ale nie można mówić o tym, że się boimy. To nasz zawód, ryzyko wliczone w cenę. Jak strażacy nie boją się jechać do pożaru, policjanci na akcję, to my nie możemy bać się swojej pracy. To oznaczałoby paraliż całego systemu. Może ludzie w końcu to zauważą, że pracownicy służby zdrowia chcą dla nich dobrze – dodaje Beata.
– To kwestia tego, że chcemy pomagać innym ludziom – wtóruje jej Anka. Płaca w punkcie drive-thru jest dodatkową motywacją? – pytam Ankę, bo Beata już na wstępie zaznaczyła, że o tym rozmawiać nie będzie.
– Jeśli chodzi o nasze polskie realia, to ta płaca jest dużo lepsza. Dziennie zarobię na karnet na siłownię – słyszę.
Próbki są sterylne, każda z nich jest szczelnie zamknięta w opakowaniu foliowym, kiedy podjeżdża pacjent to robimy wymaz i od razu trafia on do fiolki z buforem. Następnie jest szczelnie zamykany, wkładany w folię i umieszczamy go w chłodzącej lodówce.