Niebywałe. Zliczono już 140 mln głosów, ale o prezydenturze USA może zdecydować już kilka tysięcy
Michał Mańkowski
05 listopada 2020, 15:23·3 minuty czytania
Publikacja artykułu: 05 listopada 2020, 15:23
Takich wyborów jeszcze nie było. Walka o fotel prezydenta USA jest rekordowa pod wieloma względami. Na chwilę obecną wszystko wskazuje, że – wbrew początkowym doniesieniom – to Joe Biden zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych. I jak na razie decyduje o tym.... około 8 tys. głosów przy już zliczonych 140 milionach!
Reklama.
Wybory w USA z naszej polskiej perspektywy mogą wydawać się pokręcone. Amerykanie nie głosują na poszczególnych kandydatów, ale na elektorów, którzy dopiero później w swoim głosowaniu wybierają prezydenta.
Każdy stan – zależnie od wielkości – ma daną liczbą reprezentantów w Kolegium Elektorskim. Łącznie jest ich 538. To rozwiązanie prowadzi do tego, że prezydentem USA faktycznie może zostać osoba, która w powszechnym głosowaniu zebrała mniej głosów.
Tak było przecież przed czteroma laty, gdy Donald Trump pokonał Hillary Clinton, na którą zagłosowało ponad 230 tys. Amerykanów więcej. Albo w 2000, który był chyba najgłośniejszym przypadkiem tego typu. Wtedy to republikański George W. Bush wygrał z demokratycznym Alem Gorem, choć poparło go ponad 540 tys. ludzi mniej.
Dlatego tak ważna jest walka o najbardziej "kaloryczne" stany, które zagwarantują najwięcej głosów elektorskich. Cel? 270. I właśnie do tej magicznej bariery demokracie Joe Bidenowi brakuje aktualnie zaledwie 6 głosów.
Nawet jeśli przegra we wciąż zliczających i wahających się Georgii, Karolinie Północnej czy mitycznej i arcyważnej Pensylwanii, ma szansę zostać prezydentem.
Zaważyć może o tym malutka Nevada, która posiada zaledwie 6 głosów elektorskich. Dla porównania powyższe trzy stany tych głosów mają dużo więcej, bo odpowiednio: 16 (G), 15 (KP), 20 (P).
Joe Biden odbił z rąk Republikanów Wisconsin i Michigan i w teorii nie musi oglądać się już na powyższe trzy stany. Wystarczy mu wspomniana Nevada, gdzie połowa stanu mieszka w legendarnym Las Vegas.
A tam jest wyjątkowo ciekawie, bo po zliczeniu 75 proc. głosów prowadzi Biden. Ma 588 252 głosy i 49,3 proc. poparcia. Z kolei Donalda Trumpa popiera 48,7 proc. mieszkańców Nevady, co przekłada się na 580 605 głosów. To stan na godzinę 15:30 polskiego czasu (liczenie przerwano w środę wieczorem amerykańskiego czasu i wznowiono w czwartek rano – jest tam 8 godzin wcześniej).
Czytaj także: Biden już zapowiada, co naprawi po Trumpie. To może być jego pierwsza ważna decyzja
Do czego dążę? Do tego, że aktualnie różnica głosów, która może zadecydować o prezydenturze Stanów Zjednoczonych i wizji świata na najbliższe lata wynosi zaledwie 7647. I jeśli tendencja się utrzyma, ostateczne liczby z małej Nevady nie będą dużo większe.
Niezależnie jakim wynikiem skończą się te wybory, już teraz pewne jest, że będą wyjątkowe. Bo jeśli Joe Biden wygra, ze względu na zasady wyborcze w USA i Kolegium Elektorskie, przy aktualnym układzie głosów będzie to zwycięstwo, o którym zadecyduje kilka/kilkanaście tysięcy głosów przy grubo ponad 140 mln. oddanych. Byłby najstarszym prezydentem obejmującym urząd (poprzedni rekordzista to Trump, który w 2016 miał 70 lat).
Jest też wariant "na grubo", w którym Biden zgarnie nie tylko Nevadę, ale jeszcze któreś z trzech wahających się stanów, które wciąż się zliczają. Wtedy jego wygrana byłaby jeszcze potężniejsza (i tak finalnie się stało – aktualizacja).
Jeśli jednak przegra z Trumpem przy tej rekordowej frekwencji, będzie to jednocześnie polityk, który miał najwięcej głosów w głosowaniu powszechnym w całej historii USA, co przełoży się na wyraźnie więcej niż 50 proc. poparcia, a i tak nie zostanie prezydentem USA. Już teraz ma ich ok. 72 mln. Dla porównania Barack Obama, który wyraźnie wygrał w 2012 roku miał ich "zaledwie" 66 mln.
Na razie wszystko jednak wskazuje, że przez najbliższe cztery lata prezydentem Stanów Zjednoczonych będzie Biden. I bardzo dobrze.