"Ręka Boga", uwielbienie neapolitańczyków, skandale, zdjęcia z dyktatorami, prochy, upadek na dno – te sceny z życia Diego Maradony zna niemal każdy. Argentyńczyk był jednak postacią na tyle barwną, że to tylko wierzchołek góry lodowej. Przedstawiamy cztery historie z legendarnym piłkarzem w roli głównej, o których mówiło się znacznie mniej.
Wątek nieślubnych dzieci Maradony dobrze wyeksponowany został w filmie dokumentalnym brytyjskiego reżysera Asifa Kapadii, który w ubiegłym roku trafił do kin. Pozamałżeńskich potomków Diego miał przynajmniej dziewięcioro (plus dwie córki z małżeństwa). A to i tak tylko przypadki potwierdzone, te, w których Argentyńczyk ostatecznie przyznał się do ojcostwa. W rzeczywistości owoców współżycia Maradony z wielbiącymi go fankami mogło być kilkadziesiąt.
Najstarszym z bękartów legendarnego piłkarza jest Diego Singara. Urodził się w 1986 roku. Dla jego matki – Cristiny Sinagry – było jasne, że ojcem chłopca jest Maradona. Noworodek otrzymał nawet imię po piłkarzu. Ten konsekwentnie wypierał się jednak związku z dzieckiem. Do uznania ojcostwa zmusił go dopiero sąd, który podjął taką decyzję, mimo że testu DNA w końcu nie wykonano.
To właśnie na historii Sinagry skupił się Kapadia. W filmie pojawiają się autentyczne kadry z włoskiej telewizji RAI. W rozmowach z dziennikarzami, przeprowadzonymi jeszcze w szpitalu, Cristina zapewniała, że nie ma wątpliwości co do tego, że fenomenalny piłkarz jest ojcem jej dziecka. Media błyskawicznie rzuciły się na Maradonę. On przekonywał, że świeżo upieczona matka kłamie. Jak później wyznał, mówił tak, bo był żonaty i bał się konsekwencji.
Czy to prawdziwy i jedyny powód? Wątpliwe. Obrączka na palcu pewnie rzeczywiście była dodatkowym argumentem na rzecz nieporzucania przyjętej linii obrony. Ale bądźmy szczerzy – i bez żony 25-letni Diego raczej nie paliłby się do wzięcia na barki ojcowskiej odpowiedzialności.
Włoski sąd ojcostwo zawodnika uznał w 1993 roku. Minęło jednak kilkanaście lat zanim Maradona zdecydował się do niego przyznać. Pierwsze spotkanie Diego seniora i Diego juniora miało miejsce w 2003 roku. Wtedy do przełomu w ich relacjach nie doszło. Ocieplenie przyszło 13 lat później, w 2016 roku. Po emocjonalnym spotkaniu gwiazdor stwierdził, że kocha swojego syna, który „jest do niego bardzo podobny”. Rodzinne pojednanie to jedna z ostatnich scen dokumentu „Diego”.
Dowiadujemy się z niego, że piłkarskie geny w jakimś – choć umówmy się, raczej niewielkim – stopniu przeszły na nieślubnego potomka Maradony. Przez kilka lat próbował on swoich sił na pełnowymiarowym boisku, ale furory tam nie zrobił. Jego licznik zatrzymał się na kilkudziesięciu występach w niższych ligach włoskich. Większe wrażenie robi przygoda Diego juniora z beach soccerem. Na piasku szło mu na tyle dobrze, że trafił nawet do reprezentacji Italii, w której zaliczył 10 występów.
Na marginesie – o śmierci ojca Diego Singara dowiedział się w szpitalu, gdzie przebywa w związku z zakażeniem koronawirusem. 34-latek jest hospitalizowany na oddziale intensywnej terapii. Trafił tam kilka dni temu, jego stan określany jest jako ciężki.
W przypadku Maradony "status boga” to nie tylko górnolotna medialna gadka. Boski Diego naprawdę miał swoich wyznawców i wcale nie chodzi o wpatrzonych w jego grę kibiców Napoli. Grupa zapaleńców z Argentyny poszła o krok dalej. Piłkarz stał się centralną postacią pseudoreligijnego kultu, do którego dołączyło kilkadziesiąt tysięcy "wiernych”.
"Kościół” Maradony założony został w 2001 roku. Wyznawcy gwiazdora mieli swoją własną biblię - napisaną podobno przez samego zawodnika książkę "Ja jestem Diego z ludu”, apostołów czy chrzest polegający na… odtworzeniu słynnej "Ręki Boga” z meczu przeciwko Anglii na meksykańskim mundialu w 1986 roku.
Jest też lista dziesięciu przykazań. Ona zasługuje na kilka osobnych słów. Znajdują się na niej zarówno hasła abstrakcyjne, brzmiące rzeczywiście sakralnie – "Będziesz nad wszystko kochał piłkę nożną” czy "Będziesz wyznawał bezwarunkową miłość do Diego i pięknej gry” – jak i praktyczne wytyczne życiowe – "Przyjmiesz drugie imię Diego", "Nazwiesz swojego syna Diego”.
Najważniejszym świętem w kalendarzu wyznawców "maradonizmu” jest Nowy Rok. Przypada on na dzień urodzin piłkarza – 30 października. Przynajmniej kilkuset wielbiący Maradonę zbiera się wtedy na uroczystości w argentyńskim Rosario.
3. Epizod Boga za Bugiem
We wrześniu 2018 roku świat obiegła zaskakująca informacja o niespodziewanym ruchu jednego z białoruskich klubów. Dynamo Brześć ogłosiło, że "honorowym prezesem” klubu został legendarny Diego Maradona.
Wiele klubów obawiałoby się pewnie współpracy ze znanym z kontrowersyjnego zachowania Diego. W Brześciu nie mieli z tym problemu. Tajemnicą poliszynela jest, że Dynamo to drużyna zasilana w znacznym stopniu państwowym kapitałem. A przecież dofinansowywanemu przez białoruskie rządowe pieniądze klubowi nie wypada kręcić nosem na przeszłość Maradony, któremu zachodnie media zarzucały chociażby bliską znajomość z kubańskim dyktatorem Fidelem Castro. Podobne wątpliwości mogły pojawić się też ze strony piłkarza. Ale Diego zawsze umiał przymknąć oko na grzechy władców, z którymi wchodził w relacje.
Wizerunek Boskiego Diego nie odstraszył również miejscowych kibiców. W zorganizowanej z okazji pierwszej (i jedynej) wizyty Argentyńczyka na Białorusi uroczystości uczestniczyły dziesiątki tysięcy fanów. Sama impreza zorganizowana była z wielką pompą i przypominała charakterystyczne dla państw poradzieckich defilady. Machająca do tłumu legenda futbolu wjechała opancerzonym pojazdem na płytę stadionu tuż przed rozpoczęciem ligowego meczu, który zszedł tamtego dnia na drugi plan. Światowe media chętnie cytowały wypowiedź byłego gwiazdora Napoli, w której deklarował, że z przyjemnością zrobiłby sobie zdjęcie z prezydentem Łukaszenką.
Ostatecznie związek Maradony z Białorusią do udanych nie należał. Kilka tygodni po podpisaniu kontraktu z Dynamem, Boski Diego został zaprezentowany jako… trener meksykańskiego drugoligowca. Na Białorusi przekonywano, że wcale nie przekreśla to współpracy, bo przecież rola Maradony nad Bugiem nie jest czysto sportowa, a bardziej wizerunkowa. Problem w tym, że do dalszych działań na tym polu Argentyńczyk też nie czuł się zobowiązany.
4. Kreska po bramce
Wspomniałem, że nie będę skupiał się na wątkach skandaliczno-narkotykowych, bo o nich powiedziano już chyba wszystko. Przy okazji pisania o Maradonie nie wypada ich jednak całkowicie pominąć. W końcu kiedy mówisz Maradona, wśród dwóch-trzech pierwszych myśli znajduje się hasło "kokaina".
Natrafiłem w internecie na taki żart: lekarze znaleźli w układzie kokainowym Diego ślady krwi. Wiem, trochę durne, ale mnie śmieszy. Takich dowcipów znajdziecie w sieci mnóstwo. Maradona uczciwie zapracował na swój wizerunek. O jego narkotykowych wyczynach krążyły legendy. Nie tylko w okresie "po upadku", jak choćby w czerwcu 2018 roku, gdy Argentyńczyk kompromitował się na trybunach rosyjskich stadionów.
Diego zamienił swój nos w odkurzacz jeszcze w czasach, gdy na boisku tydzień w tydzień ośmieszał przeciwników. Jego plan "przygotowania przedmeczowego” w czasach gry w Napoli wyglądał podobno następująco: w niedzielę wieczorem, po meczu ligowym, Maradona na kilka dni znikał z radarów. Podsypany tynkiem melanż trwał zazwyczaj do środy. Wtedy zawodnik wciskał hamulec, odstawiał prochy na bok i wracał na treningi.
Nie chodziło nawet o powrót do sprawności, raczej o zabezpieczenie się na wypadek kontroli antynarkotykowej. Przez dłuższy czas Maradonie udało mu się przez nią prześlizgiwać, często dzięki partnerom z drużyny, podrzucającym Argentyńczykowi swoje próbki moczu do badań. W końcu, na początku lat 90., Maradona wpadł. Karą była 15-miesięczny dyskwalifikacja. Mówi się, że ten okres to początek końca Boskiego Diego, choć nie brakuje też głosów, że na równi pochyłej piłkarz znalazł się już wcześniej.
Tyle tytułem przydługiego wstępu, przejdźmy więc do sytuacji, którą chce opisać. Tuż po wielkim triumfie Maradony na mistrzostwach świata w Meksyku z 1986 roku, w amerykańskiej Pasadenie zorganizowany został pokazowy mecz gwiazd. Największą z nich był bez wątpienia Argentyńczyk. Jemu przypadł więc zaszczyt egzekwowania ostatniego rzutu karnego w serii jedenastek.
Diego zmylił bramkarza i spokojnie trafił do siatki. Ale tu dopiero zaczyna się najlepsze. Po strzale w kierunku gwiazdora ruszyli jego koledzy. Z drużyny i nie tylko. Wśród sylwetek odzianych w białe piłkarskie stroje wyróżnia się jeden mężczyzna w błękitnej polówce. Przed podbiegnięciem do Maradony wysuwa przed siebie rękę i coś na nią wysypuje. Następnie zbliża dłoń do twarzy piłkarza, który jednym szybkim siorbnięciem usuwa z niej tajemniczy proszek.
Kamera jest zbyt daleko, żebyśmy mogli dojrzeć, co powędrowało z ręki jegomościa w błękicie do nozdrzy Boskiego Diego. Znamy jednak kontekst i wiemy, że raczej nie była to tabaka. Swoją drogą, z dzisiejszej perspektywy opisana sytuacja wygląda dość surrealistycznie. Ale wtedy, w roku 1986, Maradona czuł, że jest na samym szczycie. Walnąć ścieżkę na oczach stutysięcznego tłumu i wielomilionowej widowni przez telewizorami? Żaden problem. Kto niby zechce sądzić boga?