W kolejnym odcinku show "Neokolonializm z gwiazdą w tle" kręconym tym razem na Zanzibarze wystąpiła Julia Wieniawa. Obdarowała ciemnoskóre dzieci ubrankami i zachęciła obserwatorów do "pomagania". Tyle że z pomaganiem w krajach globalnego Południa jest jeden, zasadniczy problem. Trzeba umieć to robić. Mimo szlachetnych intencji dary od "dobrych białych pań" żadną pomocą nie są. Wprost przeciwnie.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Grupa bosych dzieci stoi w półkolu jak na apelu. Przed nimi dziewczyna w białej koszuli i trampkach. Zaraz przekaże im dary z wielkiego świata. Na quadzie, którym przyjechała, leży różowa bluzeczka z aplikacją z brylancików, pod spodem widać też inne ubranka.
"Naprawdę warto przeznaczyć część bagażu na prezenty dla tych kochanych dzieciaczków. One ucieszą się ze wszystkiego. Przepełnione są wdzięcznością i miłością. Takie spotkania otwierają serce i oczy" – głosi opis scenki rodzajowej.
Z kolejnego kadru macha uśmiechnięty chłopiec w brudnej koszulce. Wreszcie przychodzi czas na zdjęcie grupowe. Dobra biała pani z "murzyniątkiem" na rękach uśmiecha się szeroko. Nie uśmiecha się za to matka, która zamiast pozować, usiłuje wyjąć coś z ręki trzymanego przez nieznajomą dziecka.
Ubóstwo z uśmiechem na twarzy
W kolejnym odcinku polskiego show "Neokolonializmu z gwiazdą w tle" wystąpiła Julia Wieniawa, nieomal jeden do jednego odtwarzając zdjęcie reklamujące swego czasu program Dominiki Kulczyk "Efekt Domina".
W pakiecie pomocowym Wieniawa zachęciła też obserwatorów do wzięcia udziału w zbiórce pieniędzy na wybudowanie szkoły z internatem w Kenii. Wieczorem na jej Instagram wracają reklamy. Żeby ślad po spotkaniu z tymi, którym "mimo ubóstwa nie brakuje uśmiechu na twarzy" nie zniknął wraz z instastories, pojawia się i post o podobnej treści.
"A tak wygląda prawdziwy Zanzibar. Niewyidealizowany przez hotele i resorty. Te uśmiechnięte dzieciaki dorastają w skrajnym ubóstwie. Im brakuje podstawowych rzeczy do życia, nad którymi my się nawet nie zastanawiamy. Dlatego jadąc tu na wakacje warto przeznaczyć część walizki na prezenty w postaci ubranek, butów czy nawet zwykłych kredek i zeszytów. Ich ucieszy wszystko. Serio. Dawno nie wiedziałam ludzi przepełnionych taką wdzięcznością i miłością. Pomagajmy."
Piękny gest? Pewnie. Tyle że piękny niekoniecznie oznacza w tym przypadku dobry, czego przeważnie czyniący pięknie świadomi już nie są.
Niestety z pomaganiem jest jeden, zasadniczy problem. Pomagać też trzeba umieć. A im dalej od domu, tym "umienie" jest to trudniejsze.
– Turysta z Zachodu jedzie do kraju globalnego Południa i styka się z warunkami, które w jego ocenie są złe. Jest mu przykro, ale zaczyna też czuć wyrzuty sumienia, bo przecież sam tyle ma. Chce więc pomóc. Tyle że ofiarowanie spotkanemu dziecku misia nie jest pomaganiem. Mądra pomoc buduje samodzielność i co do zasady jest długofalowa. Widząc wycinek rzeczywistości nie jesteśmy w stanie zdiagnozować rzeczywistego problemu, a więc i pomóc. Kontekst społeczny, gospodarczy, historyczny danego regionu to bardzo skomplikowana sieć zależności, która wpływa na położenie danej osoby – tłumaczy Magdalena Szymańska, edukatorka i prezeska fundacji Go’n’Act, która stoi za projektem "Zanim pomożesz", pokazujący jak mądrze pomagać w ramach zagranicznych wycieczek i wolontariatów.
Ręka zbawcy
Chęć niesienia często nieprzemyślanej pomocy, doczekała się nawet własnego terminu. Chodzi o tzw. kompleks białego zbawcy – rodzaj skrzywienia poznawczego w ramach którego osobie odwiedzającej kraj mniej rozwinięty wydaje się, że jego mieszkańcy potrzebują pomocy (co może, ale nie musi, być prawdą). Do tego dochodzi przekonanie, że wie się, czego trzeba lokalnej ludności.
Kompleks białego zbawcy karmi się dobrymi intencjami pomieszanymi z naiwnością graniczącą z ignoranctwem. Kraje globalnego południa są dla turysty z Zachodu na tyle odległe kulturowo, że łatwo mu ferować sądy. Nie zna przecież uwarunkowań, które pozwoliłby dostrzec wielowymiarowość problemu.
W przypadku popegeerowskiej wioski nietrudno dojść do przykrego wniosku, że podarowanie "biednym dzieciom" kilku ubrań to jak opatrywanie złamanej nogi plastrem. Może to i miłe, ale nie rozwiązuje problemu. Tyle że takie wnioski mogłyby zepsuć przyjemność płynącą z wakacyjnego "pomagania".
W szczególnie turystycznych rejonach krajów globalnego południa, odsetek dzieci chodzących do szkoły jest znacznie niższy niż na innych obszarach. Nie możemy też wykluczyć, że dziecko, które spotykamy na ulicy nie zostało tam wysłane przez zorganizowane struktury, które czerpią z niego zyski.
– Znamy sytuacje w których organizacje pozarządowe prowadzą kursy uczące starsze dzieci zawodu, do udziału w których brakuje chętnych. Bo jeśli 13-latek może utrzymać się "z darów", są spore szanse, że nie będzie chciał się uczyć.To nasza wina; tak go poniekąd jako dorośli "wychowujemy". Potem z tego 13-latka wyrośnie dorosły nieposiadający zawodu, któremu nie będzie już tak łatwo wyżyć z żebrania – dodaje Szymańska.
Wielka wakacyjna misja cywilizacyjna
Kompleks białego zbawcy jest wzmacniany dodatkowo przez mentalność postkolonialną. Że dawno i nieprawda? Nic z tych rzeczy. Jeśli podzielimy mapę świat na państwa zamożne i biedne, okaże się, że ten podział niemal całkowicie pokrywa się z mapą krajów kolonizujących i kolonizowanych.
Kolonizatorzy nie tylko eksploatowali ludzi i podbite tereny, ale też niszczyli kulturę, handel rozbijali lokalne struktury władzy z czasem całkowicie uzależniając od siebie dany obszar. Wpływy nie skończyły się bynajmniej z "przyznaniem" niepodległości przez oprawcę.
Kolonizację umożliwiały między innymi narracje o "wielkiej misji cywilizacyjnej" czy "niesieniu kaganka oświaty", która przetrwała do dziś.
Turyści obarczeni mentalnością postkolonialną nie zakładają możliwości istnienia standardów i mentalności odmiennych od tych, które sami znają. Uznają, że przybywają z "lepszego" do "gorszego" na podstawie powierzchownych przesłanek. Ci, którzy żyją inaczej, w ich postrzeganiu świata mają powody, żeby być nieszczęśliwi.
Na zrębie mentalności postkolonialnej i kompleksu białego zbawcy, wyrasta wolonturystyka – zwiedzanie z pomaganiem w pakiecie. Tyle że "pomaganie" jest tu tylko jedną z atrakcji wycieczki. Zamiast osób, które miałyby rzeczoną pomoc otrzymać, w centrum znajduje się wolonturysta. Bardziej niż wolontariuszem jest klientem poszukującym konkretnej usługi turystycznej.
Jedno z polskich biur organizujących tego typu wyjazdy reklamuje swoją ofertę następująco: Przygotuj się na solidną dawkę wiedzy o rzadkich chorobach, o których dotychczas czytałeś tylko w podręcznikach. Nauczymy cię diagnozować je i leczyć, a w formie uzupełnienia teorii o praktykę, poznasz także konkretne przypadki. Dołącz do nas – weź udział w stażu w Nepalu i nadaj impet swojej przyszłej karierze w branży medycznej!
Nie brakuje też podróży, podczas których oprócz zwiedzania atrakcją ma być uczenie tubylców angielskiego lub pomoc w sierocińcu. Inna polska agencja zaprasza na dwutygodniową wycieczkę do Wietnamu połączoną z wolontariatem polegającym na zbieraniu herbaty na lokalnej plantacji (rzecz jasna nie od świtu do zmierzchu i w połączeniu z innymi atrakcjami).
Co najzabawniejsze, jedynym wymogiem uczestnictwa we wszystkich wspomnianych "wolontariatach" jest zasobny portfel. Niektóre wyjazdy nie wymagają nawet znajomości języka, bo na miejscu czeka pilot wycieczki. Do szpitala w Nepalu można wyjechać bez jakichkolwiek kwalifikacji medycznych i to nawet przed ukończeniem 18. roku życia.
"Wolontariuszem może zostać każdy, kto ma poczucie humoru, otwarty umysł, dużo cierpliwości" – czytam na stronie organizatora.
Żeby w pełni zrozumieć kuriozalność tego typu pomocy, wystarczy odwrócić sytuację. Oto do polskiej szkoły trafia grupa niemówiących po polsku 20-latków, dla których angielski nie jest nawet pierwszy językiem. Nie mają przygotowania pedagogicznego, programu nauczania, ani papierów poświadczających znajomość języka, którego mają "uczyć". Absurdalne? Proszę wobec tego wyobrazić sobie 17-latków niemówiących po polsku asystujących przy zabiegach w szpitalu.
Czy wpuścilibyśmy do domu dziecka lub szkoły obcą Amerykankę, tylko po to, żeby dała dzieciom prezenty, poprzytulała je i porobiła sobie z nimi zdjęcia? Otóż nie.
Kompleks białego zbawcy ma to do siebie, że działa tyle wybiórczo, co lekceważąco. Z jednej strony turyście wydaje się, że wie, co jest dobre dla ludzi, których spotyka, a z drugiej – nie traktuje ich tak, jak potraktowałby swoich współobywateli.
Dodatkowo turyści, którzy są skłonni "za darmo" (co prawda nie dla nich, ale dla placówki) uczyć angielskiego lub też pomagać w lecznicach, odbierają miejsca pracy lokalnej ludności. Wolonturystyka bazuje na osadzonym w postkolonialnej mentalności założeniu, że "człowiek Zachodu" jest w stanie pomóc w większym stopniu niż lokalny działacz.
Przed zakasaniem rękawów, wypadałoby zapytać samego siebie, co naprawdę jest się w stanie ofiarować. Czy pozwolilibyśmy, żeby dom budowała nam 45-letnia księgowa, która nigdy wcześniej nie trzymała cegły w rękach?
Jest jeszcze drugie dno tego typu wyjazdów. Pomijając aspekty marginalnej (lub: żadnej) pomocy, część "wolon-atrakcji" jest kreowana na użytek turystów i to nie bez szkody dla lokalnych społeczności. Statystyki UNICEF-u pokazują, że zainteresowanie tego typu ofertą spowodowało w Kambodży wzrost liczby dzieci oddawanych do sierocińców o blisko 75 proc., przy czym 80 proc. "sierot" miało rodziców lub opiekunów. Wielu z nich było przekonanych, że pobyt w "turystycznym sierocińcu" zagwarantuj dzieciom lepszy start życiowy.
Dodatkowo domy dziecka i szkoły, które przyjmują wolontariuszy i turystów często zbierają datki, co jednak rzadko przekłada się na polepszenie warunków życia dzieci. Koniec końców obdrapane ściany czy zły stan sanitarny skłaniają turystów do większej hojności.
Tutaj należałoby przyjrzeć się zbiórce, którą poleca na swoim profilu Julia Wieniawa. Organizuje ją znajoma aktorki – Adriana Marczewska, szefowa kuchni znana z 4. sezonu programu "Top Chef". W styczniu tego roku Marczewska była na urlopie w Kenii. Między nurkowaniem a relaksem w basenie odwiedziła jedną z lokalnych szkół.
Na Instagramie pokazała nawet, jak uczniowie dla niej śpiewają. Dlaczego szefowa kuchni na wakacjach przychodzi do klasy obcych maluchów przerywając lekcję? Trudno powiedzieć, ale na blogach podróżniczych znajduję informację, że takie "wizytacje" są w Kenii atrakcją turystyczną.
Poruszona złymi warunkami panującymi w szkole Marczewska decyduje się w imieniu dyrektora rozpocząć w Polsce zbiórkę pieniędzy na budowę internatu i dodatkowej latryny. Plan inwestycji zostaje zweryfikowany przez portal Zrzutka.pl.
Czy nie znając lokalnych cen, prawa i mając ograniczone możliwości weryfikacji rozdysponowania 100 tys. złotych należałoby się za to brać, pozostaje pytaniem otwartym. Można się jednak domyślać, że zorganizowanie własnej akcji daje większą satysfakcję niż, dajmy na to, zachęcanie do wpłacania datków na cele Polskiej Akcji Humanitarnej, organizacji z olbrzymim doświadczeniem w terenie.
Już od kilku ładnych lat niegdysiejszy wakacyjny "must have", zwany w branży "3S" od słów sea, sun, sand (morze, słońce, piasek), jest wypierany przez inną trójcę. Chodzi o "3E", czyli entertainment, excitement, education (rozrywka, ekscytacja, edukacja).
Spędzanie całego urlop na plaży i w obrębie kurortu, wydaje się dziś nie tylko nieatrakcyjne, ale też nieautentyczne. I trudno się dziwić. Tyle że "prawdziwy Zanzibar, niewyidealizowany przez hotele i resorty" ma spore szanse być fikcją.
Bo i czy Julia Wieniawa rzeczywiście zatrzymała się w pierwszej lepszej wiosce, gdzie znalazł się jakiś miły jegomość, który ustawił przed nią dzieci w półokręgu? A może to po prostu kolejna usługa? Jednak problematyczne jest tu nawet samo robienie miejsca w walizce na prezenty.
Chociaż w internetowych pocztówkach z wakacji na Zanzibarze można doszukać się wspomnianego już kompleksu białego zbawcy, trudno podejrzewać Julię Wieniawę o cynizm. Już prędzej o naiwność z domieszką ignorancji. Ot, ktoś doradził jej, żeby wzięła z Polski rzeczy dla dzieci, lub też miała podobne doświadczenia z poprzednich podróży, więc po prostu zapakowała je z przeświadczeniem, że może w ten sposób komuś pomóc.
To jednak nie to samo, co w przypadku Dominiki Kulczyk. Od absolwentki politologii, która ukończyła kurs strategicznej filantropii w prestiżowej Rockefeller Foundation można jednak spodziewać się większej świadomości niż po młodziutkiej dziewczynie, która chciała tylko zrobić coś dobrego. Julia jest w show biznesie nie od dziś, przez co aż nazbyt często zapominamy, że ma dopiero 21 lat.
Prezenty dla dzieci mieszkających na Zanzibarze to miły gest. Ale w tej sytuacji najbardziej problematyczne jest przedstawianie go jako zanurzenia w "autentycznym życiu" i mimowolne przypisywanie sobie roli "dobrej białej pani".
Tego typu kadry i opisy poetyzują biedę i czynią z niej zaledwie dekorację do fotek z wakacji. A jak mówi stare przysłowie – żeby naprawdę pomóc komuś ubogiemu, należy dać mu nie rybę a wędkę. Dodatkowo sprawę komplikuje, że i na "wędkach" trzeba się znać.
Co możemy zrobić, jeśli naprawdę chcemy pomóc? Przykładowo sprawdzić, czy pracownicy hotelu, których dzieciom chcemy dać prezenty, nie usługują nam przypadkiem za głodową pensję. Problem polega na tym, że pobyty w miejscach ze stosownymi certyfikatami co do zasady są droższe niż wypchanie walizki bluzeczkami, ołówkami i zeszytami.
Można też wybierać ośrodki i restauracje, które nie należą do dużych, zagranicznych sieci, ale do lokalnych przedsiębiorców. W ten sposób wszystkie pieniądze, a nie tylko ich ułamek, zostaną w kraju, który odwiedzamy. Jasne, że świadomość konsumencka jest znacznie mniej spektakularna niż fotografowanie się z obdarowanym "murzyniątkiem". Tyle że to uczciwa i pewna forma pomocy.
Paradoksalnie jednostkowe "dary" od "bogatych" dla "biednych" często nie tylko nie pomagają, ale pogłębiają problem. Dając coś napotkanemu dziecku, utrwalamy je w przekonaniu, że wyciąganie ręki to dobry sposób na życie. To samo tyczy się jego opiekunów. Skoro dziecko może w ten sposób zarabiać, po co ma się uczyć? Prezenty od turystów nic nie zmieniają, ale raczej utrwalają status quo takich dzieci.
Magdalena Szymańska
Go’n’Act
Przywożąc rzeczy z Zachodu niszczymy lokalną gospodarkę zalewając ją nadprogramowymi produktami. Jeśli koniecznie już chcemy rozdawać napotkanym dzieciom prezenty, nie powinny być to rzeczy przywiezione z Polski. Zabawki, długopisy czy klapki są też dostępne w większości krajów rozwijających się, a kupienie ich u lokalnego sprzedawcy sprawia, że realnie pomagamy. Nie dając dziecku prezent, ale zapewniając źródło utrzymania mieszkańcom.