Najgroźniejsze wydaje mi się potencjalne zakodowanie w dzieciakach przyzwolenia na cielesność - jakąkolwiek! - ze strony dorosłych, zwłaszcza w stosunkach formalnych (szkoły, świetlice, szpitale, etc.). Stosunki formalne z definicji wymagają na dziecku podległości i posłuszeństwa wobec dorosłych. Dlatego tak niesłychanie ważne jest, by marginesy wyznaczone dorosłym były wyraźne i absulotnie nieprzekraczalne.

REKLAMA
Nie wiem, na ile uczniowie przemawiają teraz wyuczonymi zdaniami swoich opiekunów; brzmi to bardzo smutno. Może im kazano te zdania wyrecytować, może same jeszcze nie czują i nie wiedzą, że dorosłemu wobec nich wolno cieleśnie bardzo niewiele? Bezsensownie kłamią, plotą coś o dotykaniu nosem pianki do golenia, na zdjęciach bezlitośnie widać opakowanie bitej śmietany w sprayu. Mniejsza o substancję; czuć, że ich samych coś uwiera, kręcą.
Jest w dorosłych jakieś wyparcie, zaprzeczenie, może strach i niewiedza. Z tego wynika butna postawa nie pozwalająca im przyznać, że są cichymi współwinnymi tej skandalicznej historii.
Jest w tym też niska służalczość, brak kompetencji i odwagi kwestionowania "autorytetu" nauczyciela, księdza. To niewyobrażalne, jak karkołomnie można tłumaczyć, że małoletnia córka klęcząca przed dorosłym facetem i muskająca jego nagie kolano, to jest w zasadzie okej, nic się nie dzieje.
Słyszałam dziś wypowiedź psycholożki dziecięcej, była oburzona jak ja teraz. Mówiła, że jeśli ktoś z dorosłych nie dostrzega rzucającego się w oczy kontekstu seksualnego tej sytuacji (klękanie, lizanie, nagie kolano, usta), to słabo z jego marginesami, bardzo słabo.
Rodzice nie widzą w tym co najmniej niestosowności (ja widzę skandaliczne naruszenie granic cielesności), zatem co byłoby naruszeniem granic? Gdyby dorosły był w jeszcze krótszych gaciach? Gdyby dzieci były półnagie? Gdyby trzeba było zlizywać coś z torsu? Z pępka?! Proszę się nie oburzać na moje fantazjowanie, bo o to właśnie chodzi - granice muszą być zakrojone tak szeroko, by żadnej, absolutnie ŻADNEJ cielesnej sytuacji nie trzeba było w ogóle tłumaczyć, by te kategorie nie były gumowe, nieostre, dopuszczalne.
Tak, za moim listem stoi własne doświadczenie.
Miałam 11 lat kiedy stałam się obiektem cielesnego zainteresowania obcego człowieka. Z przyzwoleniem matki. Jak wiele dzieci na moim osiedlu, uczęszczałam w latach 80-tych do znanego i polecanego wśród znajomych i rodziców nauczyciela języka angielskiego. "Profesor" miał wtedy około czterdziestu lat, lekcje odbywały się w jego mieszkaniu. Zainteresował się mną niemal od razu, po latach dowiedziałam się o jeszcze dwu molestowanych koleżankach.
Początkowo dotykał, niby przypadkiem, moich ud, ramion; opierał się o nie - ot, spontaniczny, niegroźny dotyk. Później, po kilku miesiącach, doszły opowieści o tym, jak nieatrakcyjną ma żonę, a ja taka śliczna. Choć żonie powinnam być wdzięczna, nawet nie wie, że jej obecność w zamkniętym pokoju obok, regularnie mnie ratowała przed hardkorem. Wtedy tez pierwszy raz mnie pocałował, najpierw w policzek, kilka lekcji później - usta. Zaczęłam wagarować, ale po kilku tygodniach upomniał się o mnie, doniósł mojej mamie, że nie przychodzę na lekcje. W domu straszliwa awantura, moja matka nigdy nie umiała poruszać się mądrze w sytuacjach wychowawczo trudnych, problemy zakrzykiwała potwornym jazgotem, wyparciem, zaprzeczeniem. Wydukałam przestraszona, że nie chcę chodzić do "profesora", bo mnie dotyka. Nie uwierzyła, byłam "niewdzięczną kłamczuchą" unikającą nauki. Znowu awantura, krzyk. Nigdy nie próbowala sprawdzić, czy w moich słowach jest choć promil prawdy, nie rozpytywała wśród innych rodziców, nie wykonała najmniejszego choćby kroku w stronę własnego dziecka.
Gdy byłam w 6 klasie, zaczął pokazywać mi prezerwatywy, próbował wpychać język w usta, mocno przytulał. Był diablo sprytny, spora część 60-minutowej lekcji odbywała się "normalnie".
W różnym natężeniu, trwało to 4 lata (!!!). Ojcu nigdy nie powiedziałam, od czasu awantury matka milczała w temacie jak zaklęta. Nie pytała, ja nie opowiadałam. Jako dziecko, uznałam te lekcje za swoiste kary-zesłania, na które mnie wysyłała. Nie doszło do klasycznego gwałtu. Ale molestowanie i gwałt na psychice dorastającej, budzącej się seksualnie dziewczyny, był zadawany długo. Wyszłam z tego w pełni dopiero po 20 latach... W międzyczasie wiele kompulsywnych, krótkich i gwałtownych związków ze sporo starszymi ode mnie mężczyznami, agresywnymi i dominującymi. Emocjonalna i fizyczna męczarnia. Uratował mnie fantastyczny psychoterapeuta-seksuolog, dwa lata mozolnej i trudnej terapii. Dziś jestem żoną fantastycznego mężczyzny.
Moje doświaczenie tylko pozornie ma się nijak do historii z salezjańskiej szkoły.
Ma kilka bardzo ważnych punktów stycznych. Pierwszym i najważniejszym jest społeczna i jednostkowa świadomość, czym jest cielesność dziecka, później - jego budząca się seksualność, poszanowanie tej cielesności i wyznaczanie nieprzekraczalnych granic dla dorosłych. To szalenie istotne, zakorzeniać w dzieciach ich prawa, wyczulać na granice, zwłaszcza w newralgicznym czasie budzenia się seksualności. Drugą istotną sprawą, bardzo wspólną z moją historią, są tzw. autorytety i ich nienaruszalność. Nauczyciele, lekarze, księża, wszyscy ci, na których w relacjach codziennych, z racji ich pracy czy misji, jesteśmy zmuszeni cedować sporą część zaufania. Ich szczególne role daja sporą władzę i przewagę - musimy więc mieć uruchomione wszelkie pokłady krytycznego myślenia. Nie bójmy się w zasadnych wypadkach kwestionować. To nasze prawo, ba! - obowiązek, zwłaszcza gdy w grę wchodzą DZIECI - bez siły, przewagi, autoryetu, a szczególnie bez rozeznania, co dorosłemu wolno, a czego bezwzględnie nie.
Mam nadzieję, że salezjański nauczyciel popełnił "jedynie" idiotyzm, że jego winą jest tylko niekompetencja pedagogiczna. Mam też nadzieję, że jego "autorytet" zostanie nieco nadszarpnięty, a rodzice przestaną opowiadać głupoty i zaczną myśleć. Samodzielnie, nie po ścieżkach "autorytetów".