Trzeba było czekać długo. Ale jest. Jak pisze autorka: za "Kochanie, zabiłam nasze koty" stoją hektolitry kaw i herbat, kilogramy zjedzonych czekolad, setki obgryzionych paznokci i jeden zniszczony laptop. A rezultat – na pewno "zrobi nasz dzień". To "zupełnie specjalnie" i "totalnie świrnięta" książka.
Kiedy myślę o książkach, które znaczyły coś dla mojego pokolenia, to zawsze przychodzi mi do głowy "Wojna polsko-ruska", a potem długo, długo nic. Masłowska stała się naszym narodowym wieszczem, chociaż tak bardzo zależało jej na tym, żeby uniknąć wszelkich gombrowiczowskich "gąb". Stała się też pisarką-celebrytką, chociaż tak bardzo nie chciała stać się bohaterką telewizyjno-pudelkowej wyobraźni. Była nazwiskiem, którym żonglowały rozmaite opcje polityczne i towarzyskie koterie, nazwiskiem które stało się "modne". Były też tego plusy. Salman Rushdie w wywiadzie w ostatnich "Książkach" powiedział, że coraz rzadziej pisarzy prosi się komentowanie społecznej rzeczywistości. Masłowska była jedną z nielicznych z grona polskich literatów, którą proszono o to ciągle i w niemalże każdej sprawie. Kiedy już się zgadzała, powstawały świetne wywiady, w których potrafiła opowiadać o wszystkim od zupy pomidorowej po definicję polskości, a jej odpowiedzi były jak małe literackie arcydzieła.
Kochanie, zrobiłam ci powieść
Ale bohaterowie bywają zmęczeni. Masłowska długo kazała nam czekać na swoją następną książkę. Mocowała się z medialną presją. Teraz, niczym konferansjer na telewizyjnej gali dla rozmaitych gwiazd i gwiazdeczek, zapowiada swoją powieść następująco:
"Kochanie zabiłam nasze koty" to wypadkowa, jak to zwykle bywa z powieściami, przejęcia losem ludzkości i różnych osobistych udręk. W ingrediencjach znajdą więc Państwo moje zmęczenie radioaktywnymi miastami i moje zmęczenie radioaktywną sobą. I moje urzeczenie morzem jako tworem w sposób doskonały i beztroski łączącym w sobie bezkres i ściek. Wreszcie- bezustanne zadziwienie kondycją duchową nowego człowieka. Człowieka wolnego, żyjącego poza takimi anachronicznymi, zaśmiardującymi molami kategoriami jak duchowość, religia, polityka, historia. Człowieka w związku z tym bezjęzykowego, człowieka którego mową ojczystą jest Google Translator. Aktualnie mam więc nadzieję że będą lubili Państwo moją nową książkę. I że zrobi ona Państwa dzień.
Tyle konferansjerki. Kiedy przeczytałam tytuł "Kochanie, zabiłam nasze koty", pierwsze skojarzenie było oczywiste: filmy "Kochanie, zwiększyłem dzieciaka" i "Kochanie, zmieniejszyłem dzieciaki" z przełomu lat 80. i 90. z szalonym tatą Wayne'em Szalinskim w roli głównej. To skojarzenie prawidłowe także dlatego, że kieruje po pierwsze do Ameryki, a po drugie do Polski, gdzie prowadzi także książka Masłowskiej. To jednak nie jest prawdziwa Ameryka i nie jest to prawdziwa Polska. To kraina fantazmantyczna, gdzie miesza się jawa ze snem, rozbełtują się mitologie, krzyżują systemy znaków i języki. Tej krainy nie ma na mapie, ale każy zna jej topografię, jej najważniejsze miejsca i prowadzące do nich drogi. Wiele tu popkultury, wiele konsumpcyjnych obietnic, a wszystko to podane z sobie BBQ i podlane colą.
Jesteśmy z Polskoameryki
Po ponad 20 latach od roku zero demokracji Polacy już nie myślą o Ameryce, nie emigrują tam za chlebem. Ameryka jest w nich, a oni także są w Ameryce. Wszystko zlało się w jeden bohomaz krajobrazu po globalizacji. Jemy to samo, mamy te same ( wmawiane nam) potrzeby, powoli homogenizuje się język, którym się posługujemy, stając się wszystkożernym pinglishem, ogólnoświatowym american english, któremu nie dość statusu globalnego esperanto, ale który też nadżera, niczym żarłoczna meszka, języki narodowe.
Po książce Masłowskiej można dojść do wniosku, że coś takiego jak polszczyzna w ogóle nie istnieje – przynajmniej w kulturze masowej. Kiedy czytałam kolejne strony i ze śmiechem zauważałam kolejne polsko-angielskie hybrydy i kalki językowe (totalnie, zupełnie specjalnie, czy lubiłaś tę wystawę?) jednocześnie zastanawiałam jak wiele z nich jest dla mnie już kompletnie przezroczyste. Nie ma we mnie tej okrutnej lingwistycznej precyzji i zabójczego poczucia humoru, jakie cechuje Masłowską, a które pozwala jej być najlepszym barometrem tego, co się aktualnie w polszczyźnie dzieje. Można spokojnie odpuścić sobie rozmaitych ekspertów, profesorów i innych tytułowanych z ich diagnozami – wystarczy sięgnąć po powieści Masłowskiej, żeby zobaczyć, z czym musimy się mierzyć. Wszyscy bowiem "mówimy Masłem" chociaż nie zdajemy sobie z tego sprawy.
Sennikpolski.pl
Powieść Masłowskiej to rzecz o języku i poprzez język. Granice mojego języka są granicami mojego świata – to jeden z najsłynniejszych cytatów z Ludwiga Wittgensteina, aktualny zawsze i mam wrażenie zresztą szczególnie drogi Masłowskiej, podobnie zresztą jak inne refleksje tego filozofia. Nawet sny bohaterów są pełne słów. Słów i symboli."To takie lynchowskie" skomentowaliby bohaterzy książki Masłowskiej. Masłowska buduje sny swoich bohaterów tak, aby symbole w nich zawarte dokładnie tłumaczyły się na wydarzenia w ich życiu. Jak? – poprzez senniki. Dzięki internetowym sennikom można sprawdzić więc, że głównie symbole w snach bohaterów Masłowskiej znaczą:
Ocean - najczęściej sen taki odnosi się do wszelkich burzliwych emocjonalnych w życiu.
Syrena – Symbol miłości destrukcyjnej ale nie do odparcia.
Kot – Prastary symbol żeński w snach mężczyzn. Ma symbol seksualny bardziej związany z potrzebą czułości. Ogólnie kot we śnie może ostrzegać przed podstępem i fałszywością lub wzywać do większego zaufania własnej intuicji.
Papka fiction
Powstrzymam się przed znajdywaniem kolejnych, bo inaczej powstałaby z tego alternatywna recenzja książki. Już te symbole pokazują jednak jej główne wątki. Emocjonalne burze, destrukcyjna miłość, niebezpieczeństwo fałszu. Banalne? Jasne! Przecież Masłowska jest Tarantinem literatury polskiej. Uwielbia bawić się konwencjami, mieszkać, przeszkładać, manipulować, podstawiać nogę, babrać się w tym, co niskie i wyświechtane, a potem używać tego na swój sposób.
Lubi rzeźbić w pulp fiction. Notorycznie robi nas w konia. Na poziomie "zero" powieść Masłowskiej jest więc banalna, płaska i o niczym, jednak kiedy zacznie się zauważać wszystkie konwencje, cytaty, mrugięcia, nawiasy, zawijasy, robi sie z niej wręcz literacki odpowiednik jajka Faberge. "Koty" jednak to może nie tyle jest pulp fiction, co papka fiction.
Fikcja wyrzeźbiona ze świata, który, jak pisze Masłowska we wstępie, jest bez charakteru i nie śmierdzi żadnym poglądem. To papka złożona z języka filmowych hitów, poradników, reklam, biurowej nowomowy, ploteczek, a przede wszystkim small talku. Nie ma już języka, który pozwala talk big, a więc także – think big. W biurze codziennie rozmawia się o tym samym, potem idzie się w piątek na piwo, gdzie rozmawia się o tym samym, a potem przez tydzień omawia to, co działo się na piwie.
Na tak zwanych "imprezach artystycznych" bohemy, choć język jest inny, obowiązują te same schematy. Nikt nigdzie z nikim tak naprawdę nie rozmawia. Nawet przyjaciółki nie potrafią się ze sobą dogadać. Wszystkie rozmowy to tylko gry językowe, które nic nie komunikują naprawdę. Te small talki są jednak najważniejszą rzeczą w życiu – to one zapewniają dostęp do wybranych środowisk i do wybranych serc. Kiedy słyszy się cudzy small talk, do którego nie ma się prawa wstępu, a tak bardzo się chce – wtedy przychodzi najgorsza samotność. Small talk służy do kreowania wizerunku – to w jaki sposób mówimy, a nie co mówimy, buduje nasz odbiór w oczach innych. To warunkuje nasze prawo do istnienia.
Ballada o Jo i Fah
Trudno mówić o fabule. Jeśli chce się ją streścić wychodzi prosto i banalnie. Są dwie przyjaciółki – Joanne i Farah. Potem pojawia się facet. Joanne porzuca Farah. Farah cierpi i postawia zmienić swoje życie. Spotyka smutnego nerda płci męskiej, ale nie chce się w nim zakochać. Potem przez przypadek trafia na imprezę, gdzie poznaje szaloną hipsterkę Go, której uczucie również jednak okazuje się iluzją. Farah to dziewczyna, którą pewnie, jako praworządni obywatele polskoameryki moglibyśmy określić jako klasycznego nerda. Jak sama mówi, ładne ma tylko włosy. Joanne, jej przyjaciółka, mogłaby być z kolei bohaterką" Falty Towers" – tandetna, ale kobieca.
Go to z kolei przedstawicielka bohemy – ubiera się w melanż strojów, które wyglądają jak wyciągnięte ze śmietnika oraz ultra drogich i bardzo brzydkich ekstrawaganckich dodatków. Chodzi na wernisaże, jej chłopak jest biseksualny i zdradza ją z innym chłopakiem i to jest takie postmodernistyczne. Ale właściwie nieważne – bo dla Go ważny jest tylko jej wizerunek. W świecie, w którym wszyscy są oceniani "po wierzchu", istotne jest tylko to, czy jesteś "trendowa" oraz to, czy coś zrobiłeś "jako pierwszy".
Słodkie być z Polski
Hipsterzy chodzą z "z torebkami przypominającymi stare moszny", mają "świrnięte czółenka", czeszą się w salonie "Hairdonism" i "wyglądają jakby wysmarowani klejem zanurkowali w kontenerze z odzieżą dla biednych" ewentualnie "jakby odczepili się od subwersywnych magazynów mody i na spadochronach swoich wydekoltowanych koszulek zrobili desant na planetę ziemia" Go lansuje się na pochodzenie z Polski – nieważne, co to w gruncie rzeczy jest, na pewno leży gdzieś obok Jugosławii z widokiem na mur berliński, są tam pierogi i borszcz. Ale to "takie słodkie być z Polski".
Tak jak w Go mieli się polskość, mielą się w popkulturze wszystkie pojęcia, dopóki nie znaczą już absolutnie nic. Bo najważniejsze to, żeby nikt nie wiedział, o co ci chodzi. Wtedy jest pełen sukces. Chciałoby się powiedzieć: "Zjedz mój mózg chochlą, tylko się nie zachlap", jak brzmi jeden z fikcyjnych tytułów filmów przywoływanych przez Masłowską.
Kotki, pieski i imaxy
Drugie skojarzenie z tytułem "Kochanie, zabiłam nasze koty", które uruchomiło mi się natychmiastowo to – klasa średnia. Taka, która nie chce rodzić dzieci, bo to może przeszkadzać w karierze, ale chętnie kupi sobie kotki czy pieska. O współczesności nie da się już opowiadać poprzez dresiarza. Teraz wyrzutkiem i wykluczonym jest nerd z klasy średniej, który nie może ani bratać się z hipertrendycool hipsterami, ani korzystać ze standardowego modelu związku z "drugą połówką". Ani nie chodzi na super wernisaże i do modnych knajpek w kiepskich dzielnicach, gdzie trwa nieustający pojedynek hipster vs homeless, ani na głupawe filmy z "misiaczkiem" do IMAXU.
Masłowska pokazuje jasno, że zarówno alternatywa, jak i mainstream, to warte siebie matryce. Farah nie jest wystarczająco "fajna", jak na te światy, ale nie wiadomo zupełnie dlaczego – bo, w tym Masłowska jest sprawiedliwa, wszyscy zostaliśmy tak samo przemłóceni przez papkę, a wszelkie iluzje wyższości to tylko kłamstwa.
"Pomniejsz mózg, bądź roześmiany i naprawdę ciesz się życiem" – tak zachęca jedna z fikcyjnych reklam w książce Masłowskiej. Rzeczywiście – brzmi kusząco i mam wrażenie, że wielu się na to decyduje. Alternatywą dla pomniejszenia mózgu jest też pogoń za "trendowością" – to zajmuje naprawdę dużo czasu i jest bardzo angażujące. A kiedy przyjdzie w życiu moment, kiedy nagle, nie wiadomo skąd i dlaczego dopadną cię egzystencjalne lęki, a "szpanerska koszulka z Sex Pistols zamieni się w poplamioną łojem ścierkę do naczyń" na szczęście zawsze można te lęki zwalić na napięcie przedmiesiączkowe czy jakąś przejściową niestrawność.