
Reklama.
Donald Trump na 12 godzin stracił możliwość komunikacji z wyborcami za pomocą swojego ulubionego medium społecznościowego – Twittera, po tym, jak na opublikowanym w nim nagraniu podburzał swoich zwolenników i wzywał ich do walki o "skradzione wybory".
Ale jego "banicja" się skończyła i prezydent USA ochoczo zabrał się do tweetowania. W pierwszym wpisie stwierdził, że 75 mln Amerykanów, które na niego zagłosowały, będą "potężnym głosem słyszanym w dalekiej przyszłości". Poniekąd można to odczytać jako zapowiedź powrotu na scenę polityczną.
"75 000 000 wspaniałych amerykańskich Patriotów, którzy głosowali na mnie, AMERYKĘ PRZEDE WSZYSTKIM i UCZYŃMY AMERYKĘ ZNOWU WIELKĄ, będą mieli POTĘŻNY GŁOS słyszany w dalekiej przyszłości. Nie będą lekceważeni lub traktowani nieuczciwie w żaden sposób!" – napisał Donald Trump.
W kolejnym poście poinformował natomiast, że nie będzie uczestniczył w uroczystej inauguracji Joe Bidena na 46. prezydenta Stanów Zjednoczonych. To oczywiście zostało odebrane przez amerykańskie media jako ogromny afront wobec prezydenta elekta i dowód na to, że Trump zachowuje się jak obrażone dziecko.
Tradycyjnie bowiem pod koniec kadencji każdy z prezydentów spotykał się w Białym Domu ze swoim następcą na symbolicznym przekazaniu władzy oraz uczestniczył w uroczystej inauguracji.