Lubimy się bawić, bać i denerwować w kinie. Potrafimy latami wspominać ulubione komedie czy dramaty, które wpłynęły na nasze życia. Czy zdajemy sobie sprawę z tego, w jaki sposób powstają kultowe dla nas sceny i momenty? I ile razy były już wcześniej wykorzystywane w kinematografii?
Strach
Korzenie kina grozy sięgają końca XIX wieku, lecz takie, jakie znamy dziś swoje początki ma w latach 30. XX wieku. To wtedy powstał „Dracula” z Bela Lugosą czy „Frankenstein” z Borisem Karloffem. Ludzie lubią się bać, o czym świadczy chociażby ilość kontynuacji znanych i cenionych serii – "Laleczki Chucky", "Omena", "Krzyku" czy "Piątku 13".
– Strach jest bardzo subiektywnym odczuciem – tłumaczy Bartosz Czartoryski, krytyk filmowy, tłumacz literacki oraz bloger naTemat. – Straszą nas bardzo różne sytuacje, ciężko znaleźć wspólny motyw, którego boją się wszyscy – dodaje.
Ciemność, potwory, szatan, zjawy w ciemnościach, duchy, zombie... Wybór straszaków jest bardzo szeroki. – Do typowych sytuacji obliczonych na nagłe zaskoczenie widza należą tzw. jump scares – tłumaczy Czartoryski. – To są te wszystkie chwile, w których przy spokojnej muzyce nagle, niespodziewanie pojawia się element, który nas przeraża – dodaje. Ważną kwestią wydaje się również niespokojna muzyka, która w mistrzowski sposób zadziałała w „Lśnieniu” Kubricka.
– Pamiętajmy, że miłośnicy horrorów, podobnie jak wielu innych gatunków filmowych, przychodzą na seans wiedząc, co ich spotka, znając schematy i motyw przewodni filmu – zaznacza krytyk filmowy i jako przykład podaje kolejne części „Piątku 13”, które mimo swojej przewidywalności cieszą się wielką popularnością, tak samo jak squele „Piły” czy „Krzyku”.
Śmiech
Komedie są jednym z najstarszych gatunków filmowych. Zaistniały i wiodły prym w kinie niemym, nie pozostając w tyle również współcześnie. Najbardziej ogranym, przewidywalnym i zarazem popularnym podgatunkiem jest komedia romantyczna. Wszyscy wiemy jak się zacznie, że w drugiej połowie nastąpi moment załamania pomiędzy zakochanymi w sobie bohaterami, by na końcu wśród oklasków, uśmiechów i radości skończyć się wesołym happy endem.
– Komedie romantyczne to często dokładnie wykonane ksero tego samego formatu – potwierdza Bartosz Czartoryski. – Prawda jest taka, że czasami po prostu lubimy zobaczyć to, co już znamy, by przeżyć tę sytuację jeszcze raz, by poprawić sobie humor – mówi.
W każdej komedii któryś z bohaterów w połowie popełnia błąd, by później przyznać się do niego i uzyskać przebaczenie. W każdym filmie jest romantyczny pocałunek i ten zły / ta zła próbujący zniszczyć uczucie. Nie ma na to jednak szans, gdyż wszystkie komedie romantyczne muszą skończyć się dobrze.
Wzruszenie
Wyrażenie „wyciskacz łez” w wyszukiwarce ma prawie sto tysięcy wyników. I nic dziwnego, gdyż uwielbiamy niczym Bridget Jones (klasyczna komedia romantyczna) popłakać i wzruszyć się. Co ciekawe – ciężko stworzyć dramat, który oparłby się na oryginalnych filarach i przy okazji nie był banałem.
W dramacie podstawą jest konflikt: może on rozgrywać się między kochankami, może być związany z życiem zawodowym czy rodzinnym. Ważne jest nieszczęście głównego bohatera, który musi mieć tak skonstruowaną osobowość, by widzowie bez problemu mogli się z nim utożsamiać.
Emocje
W klasycznym dreszczowcu najważniejsza jest tajemniczość, która wzbudza u widza dreszczyk ekscytacji i ciekawość. Tak jak w „Ściganym” wyczekujemy kolejnej przeszkody, która spotka szlachetnego Harrisona Forda. I to kolejny motyw thrillerów: niewinny bohater, który jest zagrożony, niezrozumiały i musi walczyć o siebie, swoją rodzinę, kraj czy idee.
– Ważną kwestią jest nadanie specyficznej dynamiki filmowi, w czym mistrzem był Hitchcock – komentuje Czartoryski. – Przeważnie znajdziemy w nich niewinnego człowieka wplątanego w przerastającą go aferę – dodaje.
Celem dreszczowca jest wciągnąć widza w grę, którą prowadzi dwóch spierających się bohaterów. A majstersztykiem jest sprawienie, by widz nie wiedział, po której stanąć stronie. W najlepszych thrillerach postacie są nieoczywiste, nie ma jednoznacznego wyjścia z sytuacji.
Od lat śmieszą nas podobne motywy, od dziesięcioleci boimy się tego samego. Okazuje się, że filmowcy muszą nieźle się natrudzić, by sprzedać nam coś co ma tę samą zawartość, ale inne opakowanie. A może po prostu – podobnie jak inżynier Mamoń – lubimy to, co już znamy?