Nikt nie zrobi cię w konia tak, jak kandydat do pracy podczas rekrutacji. Oto dowody z życia wzięte
Michał Mańkowski
19 lutego 2021, 14:11·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 19 lutego 2021, 14:11
"Dawno temu zaufałem pewnej kobiecie, wtedy dałbym sobie za nią rękę uciąć. I wiesz, co... I bym teraz nie miał ręki". Zamień "kobietę" na "kandydata do pracy" i właściwie wyjdzie na jedno. Dziś nie miałbym już obu rąk i jeszcze kilku kolejnych. Nikt nie zrobi Was w konia tak, jak potencjalny kandydat do pracy. Przekonałem się o tym wielokrotnie na własnej skórze i dlatego przestałem im już ufać. Nie dlatego, że nie chcę, ale po prostu nie mogę.
Reklama.
Ten znany mem dość dobrze obrazuje relacje wydawcy, który szuka dziennikarza i dziennikarza, który – w teorii – szuka newsroomu. I wbrew pozorom to nie jest krzyk złości, ale raczej płacz rozpaczy. Dla jasności: wydawca jest po lewej, potencjalny kandydat po prawej.
A przecież przez lata utarło się, że w rekrutacji tą złą stroną jest zatrudniający i firma. Że nie odpisują, że olewają, nie szanują i tak dalej.
Moje doświadczenia są "odrobinkę" inne. W praktyce w największych portalach internetowych panuje rynek pracownika, to kandydaci (o ile mają głowę na karku i chęć do pracy) mogą przebierać w ofertach, co oczywiście jest fajne dla kandydatów, ale nie do końca fajne dla wydawców i doprowadza do pewnych patologii.
Ja nie jestem jeszcze strasznie stary, ledwo skończyłem 30-tkę, ale to, co w czasie procesów rekrutacyjnych wyprawiają osoby 5-7 lat młodsze, to kabaret. I nie przekonacie mnie, że kwestia pokolenia nie ma tutaj nic do rzeczy.
Chciałbym Wam przedstawić tutaj jedną wielką liczbę niepoważnych kandydatów, których skrupulatnie zapisuję, ale sęk w tym, że przestałem ich liczyć. Lubię historię jednego dnia rekrutacyjnego, gdy na sześć umówionych osób, cztery się spóźniły, z czego jeden chłopak aż trzy godziny, po czym wpadł w krótkich spodenkach i beztrosko spytał „czy jeszcze można”, piąta nie miała zielonego pojęcia do jakiego serwisu aplikuje, a szósta nie pamiętała z kim była umówiona.
Do trzech raz (nie)sztuka
Pamiętam historię chłopaka, która idealnie pokazuje, że powiedzenie do trzech razy sztuka nie zawsze działa. Jednego dnia nie przyszedł, bo powiedział, że do 6 rano był w klubie, ale jako barman. Okej, zdarza się. Drugiego dnia też nie przyszedł, wtedy współlokator zamknął go w domu i nie mógł wyjść. Okej, może wyjątkowy pech. A trzeciego, bo też staraliśmy się być wyrozumiali, po prostu bez słowa się nie pojawił i już nic nawet nie napisał. I w sumie mi też byłoby wstyd.
Ale jak już w końcu uda się z kimś spotkać, to wcale nie jest lepiej. Była dziewczyna, nazwijmy ją umownie Beatą, która przyszła na rozmowę i była naprawdę zainteresowana współpracą z nami. Proces rekrutacyjny był już co prawda zamknięty, ale była tak fajną i pasującą nam kandydatką, że praktycznie od ręki złożyłem jej ofertę. Dostała to, co chciała, przyjęła, zaakceptowała, pożegnałem innych kandydatów, ciesząc się, że znaleźliśmy kogoś, kogo szukaliśmy.
Musieliśmy dograć tylko formalności mailowo, po czym całkowicie zamilkła. Po paru dniach się przypomniałem, spodziewając się, jak to się skończy. Odpisała, że przeprasza, ale jednak się rozmyśliła. Beatę jednak zapamiętajcie, bo do niej jeszcze zaraz wrócimy.
To, że się na coś umówiliście, nie znaczy, że tak będzie
Kojarzycie film "Kac Vegas"?
Zerknijcie na ten kadr, bo w efekcie wybór wydawcy wygląda mniej więcej w ten sposób. Pierwszy kandydat (patrzcie od prawej do lewej) wydaje się kompetentny, ale po jakimś czasie okazuje się, że to tylko pozory, które bardzo szybko wychodzą na jaw. Drugi w ogóle się nie pojawia lub pojawia się tylko przez chwilę na początku. Trzeci jest tym, którego szukasz, ale niełatwo wyłowić go z tłumu. A czwarty? Czwarty nie wie, gdzie jest, co właściwie robi w tej rekrutacji i na pewno nie takiego współpracownika szukasz.
Ale spokojnie, bywa też lepiej. Raz fizycznie podpisaliśmy już umowę z dziewczyną, na którą czekaliśmy dwa miesiące. Wszystko było dogadane, podziękowaliśmy innym kandydatom, była w redakcji, mocno poszliśmy jej na rękę z formalnościami, podpisała umowę. No generalnie tip top.
Na parę dni przed startem napisała maila, że... tak właściwie to jednak ona nie przyjdzie, bo nie. Pytana, co z umową, z naszymi ustaleniami, stwierdziła, że rozumie, że tak być nie powinno, ale przyjść nie ma zamiaru i żebyśmy zrobili z tym co chcemy.
A wiecie jak się kończy, gdy uda się kogoś zatrudnić? Już myślisz, że witasz się z gąską. Kandydat przychodzi do pracy, poświęcasz mu kilka dni na onboarding, szkolisz, integrujesz, współpracujesz. I co? I nic. Jeden chłopak stwierdził po 10 dniach, że dziennikarstwo to jednak nie dla niego. I taka sytuacja wcale nie jest czymś wybitnie wyjątkowym.
Jedna rzecz, o której warto pamiętać
Na koniec najważniejsze. Każdy ma prawo zmienić zdanie, nikt nie zmusza nikogo do pracy w danym medium, konkretnym portalu czy jakiejkolwiek branży w ogóle. W międzyczasie udało mi się zrekrutować masę fantastycznych osób w różnym wieku, z którymi współpracuję do dziś. Są stałymi i ważnymi członkami naszego zespołu.
Wiem, że trzeba "rozumieć młodsze pokolenie" i jego potrzeby, ale niezależnie od tego, ile mamy lat, po której stronie procesu rekrutacyjnego jesteśmy, warto pamiętać, by być po prostu przyzwoitym. Świat naprawdę jest mały, a karma co jakiś czas wraca.
Przekonała się o tym Beata, którą poznaliście parę akapitów temu. Epilog tej historii jest nieco smutny. To znaczy smutny dla niej, nieco zabawny dla mnie, bo ta kandydatka w końcu się do mnie odezwała. Napisała maila pół roku później, już w czasie pandemii, że jak coś to ona jest już chętna i teraz może, czy jestem jeszcze nadal zainteresowany. Jak sami się domyślacie, zainteresowany nie byłem.