Przed chwilą obejrzałem pełnometrażową animację Mariusza Wilczyńskiego, która z jednej strony podsunęła mi odpowiedzi na mnóstwo pytań, lecz z drugiej: sprowokowała kolejne. Czas zadać je twórcy owej produkcji, o której powiedzieć, że jest poruszająca, wstrząsająca i głęboka, to jak nie powiedzieć nic.
Redaktor Centrum Produkcyjnego Grupy na:Temat, który lubi tworzyć wywiady z naprawdę ciekawymi postaciami, a także zagłębiać się w rozmaite zagadnienia związane z (pop)kulturą, lifestyle'em, motoryzacją i najogólniej pojętymi nowoczesnymi technologiami.
Filmowy Mariusz mówi: "ja po prostu nie wierzę w śmierć". Jak wygląda to w pańskim przypadku?
Mówimy tutaj o czymś, czego – jak większość ludzi – się boję. Jednak z drugiej strony mam naprawdę głębokie przekonanie, że struktura wszechświata jest wielopoziomowa, znamy niewielką część tej wielkiej tajemnicy.
Dla nauki, badającej wyłącznie materię, wszystko jest proste i jednoznaczne. Natomiast artysta może skupić się również na kwestiach duchowych; szukać odpowiedzi na pytania takie, jak chociażby to: "czy nasz lęk przed ostatecznym jest uzasadniony"?
Na pewno wierzę w to, że animacja pozwala obłaskawić i śmierć, i czas, no bo przecież umożliwiła mi podróż do przeszłości, uczestniczyłem w momentach takich, jak np. moje poczęcie. Jestem również naprawdę głęboko przekonany o tym, że "Zabij to i wyjedź z tego miasta" dotrze do osób, które już odeszły; do mojej mamy, taty i Tadeusza Nalepy...
Tworząc ten film, myślał pan również o żyjących? O tym, że ów seans spirytystyczny może być nie tylko formą autoterapii, ale i czymś, co pomoże osobom, które wezmą w nim udział?
Wszystko to z założenia było jedynie próbą naprawienia moich błędów, chciałem nadrobić pewne zaległości wobec rodziców i Tadeusza. Nie, nie byłem złym synem i przyjacielem. Chodzi tu raczej o pewne niedopatrzenia i zaniechania – wie pan, chodzi o te momenty, w których człowiek obiecuje komuś, że przyjedzie lub przynajmniej zadzwoni, po czym zapomina to zrobić. Bo życie toczy się tak szybko... Bo na głowie tyle obowiązków...
W efekcie nie zauważyłem nawet, kiedy mama i ojciec się zestarzeli; przegapiłem nawet momenty, w których po raz ostatni można było się przytulić i powiedzieć "kocham". Później wszystko to siedziało we mnie naprawdę głęboko i zastanawiałem się, co mogę zrobić, jak odczarować pewne rzeczy. Odpowiedzią okazał się właśnie ten film, który – wracając do pańskiego pytania – robiłem wyłącznie dla siebie. W ogóle nie brałem pod uwagę tego, że może być pomocny dla kogokolwiek innego.
Reakcje widzów były dla mnie naprawdę wielkim zaskoczeniem. Codziennie dostaję e-maile, w których kolejni ludzie piszą, że dzięki mojej pracy zwolnili, stali się bardziej uważni i zaczęli pielęgnować relacje z osobami, które przecież mogą niedługo odejść.
Jeden z naprawdę wielu przykładów: odezwała się pewna Niemka, która po obejrzeniu "Zabij to i wyjedź z tego miasta" na Berlinale spojrzała z zupełnie innej perspektywy na swojego ojca. W efekcie ten mógł spędzić ostatnie dziesięć miesięcy życia z córką, z którą wcześniej miał naprawdę rzadki kontakt.
Jeszcze większym szokiem było to, jak moja animacja oddziałuje na ludzi naprawdę młodych. Takich, jak pewien siedemnastolatek, który napisał do mnie wczoraj – po wyjściu z kina zaczął dbać o swoją babcię, bo w trakcie seansu uświadomił sobie, że na pewne rzeczy pozostało im naprawdę niewiele czasu.
Wszystko to, o czym mówię, jest najwspanialszą z nagród, które otrzymałem. Zaskakującą również dlatego, że nie mamy tutaj do czynienia z zaangażowanym filmem dokumentalnym albo fabularnym; wie pan, tworząc takie formy, można zakładać, że ludzie docenią naszą interwencyjność.
Do tej pory wydawało mi się, że podobnych reakcji nie można oczekiwać w przypadku filmu animowanego, zwłaszcza artystycznego i odrealnionego, będącego formą medytacji. Myliłem się, i dobrze, bo dzięki temu widzowie mają szansę na zrobienie rzeczy, których nie zdążyłem zrobić ja.
Podjęcie decyzji "zaczynam naprawiać relacje z bliskimi" to zaledwie połowa sukcesu, pozostaje jeszcze kwestia realizacji owego postanowienia. W tym miejscu przypomina się scena z pańskiego filmu, w której Mariusz przybywa do umierającej matki – tak, jest przy niej, ale w rozmowie pojawiają się problemy komunikacyjne; odpowiedzi syna są zdawkowe, wymuszone...
Rzeczywiście, wychwycił pan bardzo istotny wątek, bo nasze wielkie plany dotyczące poprawy (bądź wręcz całkowitej naprawy) relacji z innym człowiekiem to jedno, a ich wprowadzenie w życie, to drugie. Doskonale pamiętam momenty, w których jadąc do mamy na Wigilię, obiecywałem sobie: "tym razem będziemy rozmawiać całymi godzinami, dniami. Dojdzie do naprawdę głębokiego spotkania dusz"!
Niestety, w praktyce wszystko wyglądało zupełnie inaczej i wracając do siebie po świętach, czułem smutek oraz miałem do siebie żal. Bo po raz kolejny byłem powierzchowny i niecierpliwy, nie zaangażowałem się w nasze rozmowy wystarczająco mocno. Dokładnie tak, jak we wspomnianej przez pana scenie, gdy matczyna troska staje się dla Mariusza czymś irytującym. Oto kolejna ściana, którą – mam nadzieję – uda się przebić osobom oglądającym "Zabij to i wyjedź z tego miasta".
Co czuje pan, oglądając na ekranie małego Mariusza? W 56-letnim panu Wilczyńskim pozostało sporo wewnętrznego dziecka?
Cóż, wraz z upływem czasu każdy z nas obudowuje się pancerzem dorosłości; jesteśmy w niego wbijani przez ludzi, którzy powtarzają: "jeżeli pozostaniesz zbyt niedojrzały – czyli zbyt wrażliwy – nie dasz sobie rady w tym brutalnym świecie". I chociaż zawsze starałem się, aby mój pancerz był jak najcieńszy, to praca nad tym filmem jeszcze mocniej utwierdziła mnie w przekonaniu, że dziecięca wrażliwość jest czymś bezcennym, że powinniśmy robić wszystko, aby gubić jej jak najmniej.
Dotyczy to nie tylko podejścia do ludzi, ale i wrażliwości na sztukę. Pamięta pan swoje pierwsze fascynacje książkowe albo muzyczne? Do tych rzeczy, które kształtowały dziecięcą albo młodzieńczą wyobraźnię i świat wartości, podchodziło się w sposób niesamowicie wręcz emocjonalny. Do dziś pamiętam ciarki, które wywołał pierwszy kontakt z książkami Dostojewskiego albo utworami Coltrane'a czy Nalepy. Niestety, człowiek dorosły nie potrafi aż tak mocno przeżywać sztuki.
Wracając do wewnętrznego dziecka – dostaję również mnóstwo wiadomości, w których ludzie piszą, że na ekranie zobaczyli samych siebie sprzed lat; z czasów, zanim wbito im do głów, że muszą zabić w sobie idealizm, że powinni iść przez życie w sposób bezemocjonalny, rozpychając się łokciami. Czyli: że muszą dorosnąć.
Porozmawiajmy o miejscu, w którym pan dorastał, czyli śmierdzącej sadzą i octem Łodzi. Gdy odwiedza pan owo miasto, to czy w głowie pojawiają się myśli w stylu: "dziś pachnie tu zbyt ładnie, nie podoba mi się ten brak smrodu"?
Najpierw opowiem panu o Zakopanem, które jako dziecko odwiedzałem z mamą, później, w czasach szczenięcych, samodzielnie. Gdy przyjeżdżało się tam zimą, w nos uderzała mieszanka składająca się z górskiego powietrza oraz intensywnego zapachu węgla i drewna, spalanych w piecach.
Wówczas ten dym wydawał mi się czymś wspaniałym, naprawdę kochałem ten zapach. Dopiero po latach dowiedziałem się, że to rakotwórcze, bardzo groźne dla zdrowia pyły, no i mój stosunek do tej woni zmienił się w sposób diametralny.
Chodzi mi o to, że wszystko jest względne. Patrząc na pewne rzeczy z oddali, czyli z perspektywy dziesiątków lat, nie unikniemy wartościowania tego, czego... jako dzieci nie wartościowaliśmy. Młody człowiek nie ocenia, po prostu chłonie rzeczywistość taką, jaką ona jest. No i w ten właśnie sposób starałem się podejść do mojej filmowej opowieści o Łodzi.
Miasto, które pamiętam, było wypełnione smrodem, brudem i agresją. Przypominało kamienicę, w której się wychowywałem: jedna z moich sąsiadek przez ścianę była korpulentną prostytutką w okolicach sześćdziesiątki i bardzo przypominała postaci z filmów Felliniego.
Druga skupowała nutrie, które następnie skórowała i gotowała. Gdy zmarł sąsiad z góry, to przeleżał miesiąc w mieszkaniu, aż zaczął kapać przez sufit w mojej kuchni na stół. Tak po prostu było i nie zamierzam oszukiwać widza, naginając prawdę w którąkolwiek ze stron.
Reakcje widzów z krajów, w których niegdyś panował ustrój socjalistyczny są takie: "ależ pięknie i nostalgicznie ukazał pan w swoim filmie ówczesne realia". Ci z zachodu mówią: "ależ przejmująco uchwycił pan piekło komunizmu". Zupełnie różne optyki.
Natomiast ja w trakcie tworzenia "Zabij to i wyjedź z tego miasta" w ogóle nie myślałem o podobnych kwestiach, unikałem zarówno idealizowania pewnych rzeczy, jak i wyolbrzymiania dawnych problemów. Po prostu, chodziło o szczere i uczciwe przedstawienie rzeczy, które zapamiętałem.
Wprowadzając do filmu elementy autobiograficzne, odczuwał pan strach związany z tak odważnym obnażaniem się; zastanawiał nad tym, gdzie leżą granice intymności?
Na pewno odwagi dodawało to, że nie mamy tutaj do czynienia z typową autobiografią, lecz opartą na moich emocjach bajką oraz fakt, iż zabezpieczała mnie forma – przecież animacja z założenia jest czymś mocno umownym. Bardzo istotne było również to, że... nie przewidziałem tak wielkiej popularności filmu.
Wie pan, nie miałem żadnych oczekiwań. Myślałem w sposób następujący: świetnie, jeżeli film wyemituje ze trzy razy TVP Kultura, do tego dojdzie parę pokazów w kinach studyjnych i tyle. Później zaczęło się wielkie szaleństwo: "Zabij to i wyjedź z tego miasta” krąży po festiwalach na świecie, jest przedpremierowo wyświetlany w stu kinach studyjnych w Polsce , a ja – obnażony – znalazłem się punkcie, który jest naprawdę dziwny i niełatwy dla mojej psychiki.
Czuję się tak, jakbym został przyłapany w bardzo intymnej sytuacji. Wie pan, nagle zapalono reflektory, a ja orientuję się, że stoję zupełnie nagi przed tysiącami widzów. Czy z tego powodu odczuwam dyskomfort? Tak. Czy gdybym przewidział powyższe rzeczy, odważyłbym się na podobną szczerość? Tak, jednak tak. Dlaczego?.
Bardzo cieszą mnie Złote Lwy, wygrane na festiwalach w Ottawie i Annency, dobre recenzje pisane przez krytyków z różnych kontynentów. Ale, daję słowo, nie chodzi tu wyłącznie o zaspokojenie próżności, czyli czegoś, co nosi w sobie każdy z nas. Zdecydowanie największą radość daje mi świadomość faktu, że dzięki dużym zasięgom mnóstwo osób zaczęło dbać o relacje ze swoimi matkami, babciami, ojcami, dziadkami, no i przyjaciółmi. To jest ekstra.
Owe zasięgi wynikają z wybitnej jakości filmu, czy raczej tego, że poruszył pan w nim problem dotyczący aż tak wielu osób? Jeżeli to drugie, powinniśmy załamać ręce, bo wychodzi na to, że ludzkość ma naprawdę gigantyczny problem.
Być może właściwe są obie opcje? Obawiam się, że ma pan rację i być może coś jest na rzeczy: współczesne relacje – czy to rodzinne, czy przyjacielskie – są zepsute tak mocno, że mnóstwo osób traktuje ten film jako "swój". Jeżeli ten nasz grzech zaniechania jest aż tak powszechny, to z jednej strony czuję wielki smutek. Ale z drugiej: jeszcze bardziej cieszę się, że mój film w jakiś skromny sposób pomaga innym.
Czy jego popularność może wywołać "efekt Wilczyńskiego"? Czy polska animacja stanie się rozchwytywana na całym świecie, wdzierając się przebojem do globalnego mainstreamu?
Proszę nie przeceniać siły oddziaływania sukcesów mojego filmu na mainstream, bo wprawdzie "Zabij to…” wygrał na świecie kilka ważnych nagród i w ankietach światowych krytyków animacji jest bardzo wysoko, to jednak wciąż film nietypowy, niekomercyjny i nierynkowy.
Długi metraż jest w animacji wagą ciężką i na świecie ma gigantyczne budżety na produkcję i promocję. Ważne jest raczej to, iż pokazałem, że w tej wadze ciężkiej sukces może odnieść ktoś taki, jak ja – nienależny i bez wielkiego budżetu. Nie jestem twórcą który co rok, lub dwa, musi wykonać produkt artystyczny o nazwie film – musi, bo inaczej się udusi. Ja chcę opowiadać tylko to co dla mnie jest ważne, i tylko na swoich warunkach.
Przez pierwsze pięć lat pracy nad "Zabij to i wyjedź z tego miasta” nie miałem żadnych pieniędzy, ale nie szukałem sponsorów, bo dzięki temu mogłem tworzyć bez ciśnienia, we własnym tempie, bo nikt mnie nie poganiał i niczego ode mnie nie oczekiwał.
Wspierała mnie finansowo tylko dziewczyna, która została producentem filmu oraz montażysta Jarek Barzan i dźwiękowiec Franek Kozłowski, którzy zaczęli pracować ze mną za darmo i bez gwarancji, że coś z tego w ogóle wyjdzie.
Później mój scenariusz dostał rekomendację i pieniądze od Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i można było zaangażować ekipę, tak więc stopniowo dochodziły osoby, które zapraszałem: wspaniali aktorzy, artyści, fachowcy od postprodukcji i animatorzy, a właściwie młode animatorki, bo to one stanowiły większość.
Mogłem pracować dzięki wsparciu PISF-u oraz koproducentów, bo nieustannie czułem ich zaufanie i wiarę w to przedsięwzięcie, rodzaj szczególnego traktowania mojego filmu. Proces tworzenia tego filmu zajął czternaście lat, ale gdybym czuł, że nie powiedziałem jeszcze wszystkiego, mógłbym go ciągnąć przez kolejną dekadę.
Na koniec chcę odnieść się jeszcze do pojęcia, którego pan użył w pytaniu – czym właściwie jest ta polska animacja? Nie łączy nas żaden wspólny program czy manifest, ale wyłącznie miejsce urodzenia i wynikająca z tego podobna wrażliwość.
Rozmawiamy w czasie, który dla owej wrażliwości jest bardzo dobry, prawda?
Zdecydowanie tak. Wykładam w łódzkiej Szkole Filmowej i patrząc na to, co w ostatnich latach robią moi studenci, myślę, że właśnie idzie wielka zmiana, szczególnie za sprawą młodych kobiet.
A to dopiero początek, ponieważ jesteśmy w przededniu rewolucji, która toczy się już w kinie fabularnym. Mówię tutaj o wielkich triumfach kobiet. Historia animacji była pisana niemal wyłącznie przez mężczyzn, teraz to się radykalnie zmienia.
Jeszcze czternaście lat temu, gdy zacząłem wykładać na Wydziale Animacji w łódzkiej Szkole Filmowej, proporcje między studentami i studentkami wynosiły mniej więcej 50/50. Później zaczęło pojawiać się coraz więcej dziewczyn – zaznaczmy: nie chodziło tu o jakieś parytety, po prostu na egzaminach wstępnych były najlepsze.
Dziś mamy do czynienia ze zdecydowaną przewagą pań, a od niedawna bywa, że dziewczyny stanowią sto procent przyjętych na nasz wydział. Zobaczy pan, już niedługo dojdzie do zmiany optyki: idzie nowe, naprawdę ekscytujące. Cieszę się że mam w tym, jako artysta i pedagog, swój udział.
"Zabij to i wyjedź z tego miasta” w kinach od 5 marca.
Materiał powstał we współpracy z firmą Gutek Film.