Wyspy Owcze to jeden z nielicznych krajów, które szybko poradziły sobie z epidemią koronawirusa. Do teraz nie odnotowano tam żadnych ofiar śmiertelnych covid-19, a przez bardzo długi czas liczba zakażonych nie przekraczała 200 osób. Zmagania mieszkańców wysp uwiecznił w dokumencie Polak, Kuba Witek, który znalazł się tam przez przypadek, bo był w drodze na zdjęcia na Grenlandii.
Kuba Witek jest reżyserem-podróżnikiem. W naTemat rozmawialiśmy z nim rok temu przy okazji filmu "Ruch Lodu", który nakręcił podczas wizyty w Arktyce. Uwiecznił w nim pracę polskiej placówki badawczej na Spitzbergenie i pokazał katastrofalny wpływ zmian klimatycznych w tej części świata.
W marcu był już w drodze na kolejne zdjęcia na Grenlandii. Gdy dotarł na Wyspy Owcze, dopadła go pandemia koronawirusa i światowy lockdown. Nie marnował jednak czasu i postanowił udokumentować walkę z wirusem. Niedawno ukazał się wynik jego pracy – film "Together in isolation" (pol. "Razem w izolacji") i mogliśmy zadać mu kilka pytań na jego temat.
Koronawirus uziemił pana na Wyspach Owczych, ale był pan w drodze na Grenlandię. Co miał pan tam robić?
Od ponad dwóch lat planowałem realizację na Grenlandii filmu dokumentalnego o Adamie Jarniewskim, Polaku, który mieszka tam prawie 15 lat i o jego rodzinie. Adam ożenił się z poznaną na studiach w Danii Grenlandką – Birthe, z którą później zamieszkał w Sisimut na wschodnim wybrzeżu wyspy. Adam i Birthe dochowali się trzech córek.
Zdjęcia do filmu zaplanowaliśmy na marzec 2020 roku, niestety koronawirus pokrzyżował te plany. Na szczęście udało nam się je zrealizować w październiku, choć oczywiście nie bez przygód.
Pandemia pokrzyżowała te plany. To musiał być dla pana cios.
Tak, to prawda. W chwili wybuchu pandemii byłem na Wyspach Owczych, skąd przez Kopenhagę miałem wyruszyć na Grenlandię. Jednak w dniu planowanego wylotu Dania zamknęła granice. W tamtym czasie wciąż nie było zbyt wielu pewnych informacji o wirusie, więc do ostatniej chwili zastanawiałem się czy nie próbować mimo wszystko dostać się na Grenlandię, jednak najbardziej bałem się ewentualnego "utknięcia" w Danii.
Na Wyspach byłem bezpieczny, w domu moich znajomych, którzy zimują poza archipelagiem, więc na szczęście nie była to sytuacja dramatyczna i tak niekorzystna jak w przypadku osób, które musiały na przykład opłacać hotel. Martwiłem się za to bardzo o moich bliskich w Polsce, jednak wspólnie zdecydowaliśmy, że podróżowanie w tamtym momencie było mocno ryzykowne i lepiej poczekać.
Jak czytał pan doniesienia z kraju dotyczące koronawirusa, na pewno nasuwały się panu jakieś porównania z tym, jak z epidemią radzą sobie mieszkańcy Wysp Owczych. Oczywiście to inna skala, ale czy coś się różniło w samym podejściu do zagrożenia?
Na Wyspach sytuacja była na pewno dużo mniej nerwowa. Oczywiście w pierwszych dniach po zamknięciu granic ludzie zaczęli gromadzić w domach zapasy i przez kilka dni niektóre towary błyskawicznie znikały ze sklepowych półek. Rząd bardzo szybko ogłosił jednak, że statki z dostawami żywności i innymi produktami z Danii będą kursować bez zmian, więc sytuacja momentalnie się uspokoiła.
W kolejnych tygodniach mocno praktykowany i widoczny był "social distancing". Znajomi rozmawiali ze sobą z przeciwnych stron ulicy, spacerowicze – zazwyczaj z uśmiechem – omijali się możliwie jak najszerszym łukiem.
W Klaksvik, drugim co do wielkości mieście na Wyspach zamieszkałym przez około 5000 osób, bardzo szybko blisko setka mieszkańców wylądowała na kwarantannie. Wirus pojawił się w przedszkolu, do którego jedna z pracownic przywiozła go z Danii. Wtedy zaczęła się lekka panika, bo wszyscy zdali sobie sprawę jak łatwo się zarazić i jak szybko wirus się rozprzestrzenia.
To oczywiście może zabrzmieć błaho w porównaniu do sytuacji we Włoszech czy w ogóle w Europie, ale w kraju zamieszkałym przez 50 tysięcy osób, w którym funkcjonuje jeden duży szpital i dwa mniejsze, a do wielu miejscowości dostaniemy się jedynie promem lub helikopterem, nawet kilkadziesiąt osób w ciężkim stanie wymagającym hospitalizacji mogłoby stanowić poważny problem dla służby zdrowia. Podobno na początku pandemii na archipelagu było dosłownie kilka respiratorów…
Dyrektor Muzeum w Klaksvik i lokalny historyk, Andras Solstein, powiedział mi, że kiedyś przeprowadzono wyliczenia, z których wynika, że gdyby odcięto dostawy ropy i podstawowych produktów z Danii gospodarka Wysp Owczych załamałaby się w 28 dni.
To rzeczywiście mocno niepokojące! A wracając do porównań?
Na pewno Farerzy [naród zamieszkujący Wyspy Owcze - red.] dużo bardziej ufali rządowi, lekarzom i szybciej zrozumieli, że muszą dbać o siebie i innych w tym samym stopniu. Stosowali się do zaleceń, utrzymywali dystans, nie odwiedzali się i bardzo uważali na kontakty z osobami starszymi.
Zdarzały się oczywiście jakieś mniej rozważne "wyjątki", ale zdecydowana większość farerskiej społeczności potraktowała sytuację bardzo na serio. Natomiast maseczki nie były tutaj obowiązkowe, w związku z czym prawie nikt ich nie nosił. Jedynie podczas ubiegłego sezonu turystycznego trzeba było je zakładać na promach, w helikopterach i autobusach.
W zeszłym roku byłem w Polsce, przez półtora miesiąca w okolicach sierpnia i sytuacje, w których ktoś wchodził do sklepu bez maseczki "na chwilę" albo stał na plecach drugiej osoby w kolejce, były bardzo częste. Dziwiło mnie też jak wiele osób bagatelizowało problem czy wręcz wierzyło w jakieś teorie spiskowe, że wirus nie istnieje.
A skąd w ogóle pomysł, żeby nagrać dokument na ten temat?
Często dzwoniłem do rodziny i znajomych w Polsce, którym na początku pandemii doskwierał brak możliwości swobodnego poruszania się, spacerowania czy biegania. Ponieważ zwykle lubię spędzać czas na powietrzu, czułem się jeszcze bardziej zmotywowany do skorzystania z sytuacji bez takich ograniczeń i do długich spacerów. Starałem się więc wychodzić, kiedy tylko pogoda na to pozwała.
Podczas jednego ze spacerów natrafiłem na koncert lokalnej gwiazdy muzyki country – Hallura Joensena – który postanowił zagrać koncert przed domem spokojnej starości. Jego rezydenci nie mogli być odwiedzani przez wiele tygodni, dlatego chciał on w ten sposób poprawić im nastrój. Zapakował więc nagłośnienie do swojego auta i zagrał dla nich największe hity.
Później dowiedziałem się o mszy odprawionej z ciężarówki, a także pomyśle jednego z hoteli, w którym wynajmowano pokoje jako biura do spokojnej pracy w ciągu dnia, dla tych którzy w domach mają liczne rodziny. Zacząłem się bardziej interesować tymi sposobami Farerów na odnalezienie się w trudnej sytuacji pandemii. Miałem ze sobą cały sprzęt filmowy, więc postanowiłem wykorzystać czas i nakręcić film.Kuba
Jak więc Farerzy radzą sobie z kryzysem i izolacją?
Myślę, że w pewnym stopniu przywykli do izolacji. W końcu żyją na tych maleńkich wyspach na Atlantyku od pokoleń. Z drugiej strony jednak są bardzo przyzwyczajeni do spędzania wakacji w ciepłych krajach i wyjazdów na zakupy np. do Kopenhagi. Wielu Farerów ma w Danii dzieci na studiach, spora część pracuje w Norwegii, więc na pewno musiało im być trudno.
Jeśli chodzi zaś o samą walkę z pandemią, to w każdym sklepie i urzędzie pojawiły się płyny do dezynfekcji rąk, przy kasach szyby z pleksi, a w kolejkach ludzie stali zachowując dystans.
Podczas lockdown’u powstało też wiele inicjatyw pod szyldem "wakacje we własnym kraju", zachęcających do podróżowania po różnych zakątkach archipelagu. Podczas moich wszystkich pobytów na Wyspach odwiedziłem 15 z nich. Pozostały mi jedynie 3, w tym dwie malutkie, niezamieszkałe i jedna, na której mieszkają dwie rodziny.
Podczas rozmów z Farerami dzieliłem się wrażeniami z różnych szlaków i wycieczek. Bardzo często okazywało się, że moi rozmówcy, zazwyczaj sporo starsi ode mnie, żyjący od dziecka na Wyspach, na wielu z nich nigdy nie postawili nogi – co było dla mnie mocno szokujące. Korzystając jednak z uroków lata i braku turystów, coraz liczniej odwiedzających ich kraj, chętnie podróżowali z rodzinami po archipelagu, zaglądając w nieznane do tej pory zakątki.
Astrid Andreasen, jedna z najbardziej znanych i utytułowanych farerskich artystek, powiedziała mi wprost, że dzięki pandemii, w Tórshavn ( 22-tysięcznej stolicy) było cicho i spokojnie, dzięki czemu mogła skupić się na pracy i korzystać ze spacerów po mieście.
Heini Magnussen, mieszkaniec stolicy, też zwrócił uwagę na to, że wreszcie może spontanicznie zabrać żonę na kolację do restauracji bez robienia kilkudniowej rezerwacji spowodowanej natłokiem turystów.
To działały tam restauracje?
Tak, po wewnętrznym lockdownie ponownie je otworzono. Poza tym powstało kilka tymczasowych kin samochodowych, lokalni artyści grali koncerty na parkingach, łodziach czy rusztowaniach. Dzień Flagi, który jest jednym z ważniejszych farerskich świąt, obchodzony był też w nietypowy sposób – w miejscowości Leirvik mieszkańcy zamiast stać w tłumie jak zazwyczaj, tym razem zebrali się rodzinami na swoich łodziach i kutrach. Bez wątpienia Farerzy wykazali się kreatywnością podczas lockdown’u.
Podczas kręcenia dokumentu rozmawiał an z wieloma osobami. Która z wypowiedzi najbardziej Pana zaskoczyła?
Na pewno poruszyła mnie wypowiedź redaktora jednej z farerskich gazet Sveinura Tróndarsona, który stwierdził, że w obliczu pandemii Wyspy początkowo wydawały się bezpiecznym azylem, ale szybko jednak zaczął się czuć jak w pułapce.
Ja też miałem okazję doświadczyć tego na własnej skórze. Ciężko odnieść mi się do konkretnej wypowiedzi, ale bardzo pozytywnie zaskoczyło mnie to, że udało mi się dotrzeć do tak wielu osób na różnych stanowiskach: polityków, lekarzy, artystów czy dyrektora lotniska i że wszyscy zdecydowali się na wywiad. Zwłaszcza że jestem niezależnym filmowcem z Polski, a nie reporterem z międzynarodowej telewizji.