Gdy wychodziłam z kina, w ostatnim rzędzie siedziała para. Mocno się przytulali i nic nie mówili. Pomyślałam, że chyba właśnie o tym jest film "Sound of metal" – o bliskości, do której nie potrzeba słów i którą można zbudować na różne sposoby.
"Sound of metal" to film o perkusiście, który traci słuch i musi nauczyć się, jak żyć w ciszy.
Film Dariusa Mardera jest nominowany do Oscarów w sześciu kategoriach.
Reżyser manipuluje dźwiękiem, by jak najlepiej oddać codzienność osób, które mają dużą wadę słuchu lub nie słyszą całkowicie.
Tracisz słuch i co dalej?
Przed obejrzeniem "Sound of metal" nie czytałam, o czym jest to film. Tytuł sugerował kino, które lubię – energiczne, muzyczne, na pewno w jakimś sensie alternatywne. Dostałam natomiast więcej, niż się spodziewałam – kino, które uwielbiam. Metaforyczne, poruszające, sensualne. Nie dziwi mnie sześć nominacji do Oscarów, m.in. za najlepszy scenariusz oryginalny, montaż i dźwięk.
I oczywiście za najlepszego aktora pierwszoplanowego, Riza Ahmeda, który stworzył postać nieoczywistą, intrygującą, absolutnie fenomenalną. Kamera właściwie nie spuszcza z niego swojego szklanego oka. Reżyser, Darius Marder, zbliża się do swojego bohatera, praktycznie wpuszcza nas do jego głowy.
Dawno nie widziałam w filmie tak autentycznej, barwnej, ale nieprzejaskrawionej jednocześnie osobowości. Angielski aktor po prostu JEST tą postacią ze wszystkimi jej słabościami, ale i wielką wewnętrzną siłą.
"Nic nie słyszę"
Większość z nas nie zastanawia się, jak wyglądałoby życie, gdybyśmy nagle stracili jeden ze zmysłów. Dopóki nas to nie dotyczy, nie zajmujemy sobie myśli wyobrażeniami, jaka by była nasza codzienność bez wzroku czy słuchu.
Ruben nie miał czasu na wyobrażenia. Nie traci słuchu stopniowo. Jednego dnia spostrzega, że coś się dzieje. Następnego nagle, podczas koncertu po prostu zmysł "się wyłącza". Lekarz stwierdza ponad 70-procentową utratę słuchu. Z początku brzmi to, jak wyrok. Ruben jest w trasie koncertowej ze swoją partnerką życiową i sceniczną, Lou (Olivia Cooke). Mają do zagrania jeszcze kilka koncertów.
Reżyser tylko przez kilka minut pokazuje, jak do tej pory wyglądał świat Rubena i Lou – emocjonalny koncert, odsypianie, zdrowe śniadanie, kilka pompek, przytulanie, rozmowy w trasie, kolejny koncert. Nie ma tutaj miejsca na tendencyjne ujęcia szalonych imprez i dzikiego seksu. Tych dwoje po prostu zbudowało swój świat i przenosi się z nim z miejsca w miejsce. Zdaje się, że ich relacja jest nad wyraz dojrzała i bliska. Dopiero później dowiemy się, na jak trudnym fundamencie stawiali to, co mają teraz.
A potem Ruben wybiega z koncertu i mówi: "Nic nie słyszę". Wpada w panikę, a wręcz złość. I to jest takie prawdziwe, bo chociaż próbuje oszukiwać siebie, że problem jest chwilowy, to chyba od początku podświadomie czuje, że oto nadszedł czas wielkiej próby.
"Sound of metal" nie jest zatem filmem o muzyce i życiu pary, która gra ciężką muzykę i ma fascynujące przygody. To film o ciszy, która nagle szturmem wkracza do życia, o zmianie perspektywy i adaptacji do całkowicie nowej sytuacji. Ruben podejmuje decyzję o zamieszkaniu w ośrodku dla osób niesłyszących, którym kieruje Joe (Paul Raci). Musi dostosować się do zasad tam panujących i zapamiętać, że tutaj brak słuchu nie jest niepełnosprawnością.
Opowiadanie dźwiękami
Reżyser zrezygnował z klasycznej narracji. Nie serwuje banalnej opowiastki o akceptacji defektu ciała. Bierze widza za rękę, mówi: "Chodź, teraz się dowiesz, jaki jest świat, gdy prawie nic nie słyszysz" i wprowadza szereg zabiegów, które nie mają być przyjemne i ładne. Mają drażnić. Mamy przejść przez to doświadczenie z Rubenem.
Dlatego dźwięki są tłumione, wyciszane, modyfikowane. Nieraz stają się uciążliwą kakofonią. Innym razem mamy wsłuchać się w wiatr, ledwie dosłyszymy śpiew ptaka. Wraz z ciszą nadchodzą lęki. Ta cisza obnaża Rubena. Z atrakcyjnego, pewnego siebie, zaczepnego faceta zaczyna wychodzić istota krucha i wrażliwa.
Po pierwszej wściekłości następuje zatrzymanie i wejście na ścieżkę powolnej akceptacji, nauki istnienia w świecie bez dźwięków. Kamera jeszcze bardziej zbliża się do Rubena. Raz zrezygnowanego, trochę zbuntowanego, a zaraz zdeterminowanego, napędzanego miłością do Lou. Ukochanej fizycznie nie ma z nim, takie są zasady ośrodka, ale to nie wygasza głębokiego uczucia wystawionego na próbę czasu, wyrozumiałości, zrozumienia i odległości.
Jednak bliskość, o której wspomniałam na samym początku, nie odnosi się tylko do relacji romantycznej czy wspólnoty, do której dołącza Ruben. To głównie bliskość ze samym sobą. Tą częścią nas, której nie zagłuszy żaden dźwięk, która jest z nami zawsze. I z którą stajemy twarzą w twarz, gdy gasną światła i nastaje cisza. Jej nie da się oszukać.