YOLO ekonomia. Czyli jak milenialsi mają gdzieś "ciepłe posadki" i w pandemii rozwijają skrzydła
Alicja Cembrowska
06 maja 2021, 06:18·12 minut czytania
Publikacja artykułu: 06 maja 2021, 06:18
Pandemia uświadomiła wielu osobom, że chcą żyć inaczej. Na swoich zasadach. Przynajmniej w tych kwestiach, o których mogą decydować. A o pracy mogą, muszą tylko i aż decydować. Trend, który staje się coraz bardziej widoczny, nazywany jest "YOLO ekonomią", bo w końcu "żyje się tylko raz".
Reklama.
Młodzi ludzie coraz częściej rezygnują z wygodnej pracy i zakładają swoje firmy.
Nieoficjalnie nazywane jest to YOLO ekonomią, która stała się zauważalnym trendem w czasie pandemii.
Eksperci przewidują, że "po pandemii" jeszcze więcej osób zdecyduje się na rozkręcenie swojego biznesu. Porozmawiałam z osobami, które już to zrobiły.
Dzieje się coś dziwnego?
"Coś dziwnego dzieje się z wyczerpanymi milenialsami pracującymi w Stanach Zjednoczonych" – pisze Kevin Roose w "New York Times". Pod "coś dziwnego" kryje się: znudzenie swoją pracą, całkowita zmiana życia zawodowego, decydowanie się na ryzyko, porzucanie stabilnych miejsc pracy i otwieranie swoich biznesów, sprzeciwianie się szefom, którzy nie godzą się na pracę w różnych godzinach i miejscach.
To wszystko złożyło się na powstanie, nieoficjalnego, raczej określającego zjawisko terminu: YOLO ekonomia. YOLO. You Only Live Once. Raz się żyje.
"Ośmielają ich rosnące wskaźniki szczepień i odradzający się rynek pracy. Ich konta bankowe, podsycone rocznymi oszczędnościami i rosnącymi cenami aktywów, zwiększyły apetyt na ryzyko. I podczas gdy niektórzy z nich po prostu zmieniają pracę, inni całkowicie rezygnują z kariery" – diagnozuje Roose.
Jasne jest oczywiście, że pandemia się jeszcze nie skończyła i częściej słyszymy o osobach, które pracę straciły, nie mogą znaleźć nowej lub musiały zamknąć swoje firmy. Obok tej grupy zaczyna jednak wyrastać nowa – ta, dla której pandemia okazała się okazją, zachętą do ryzyka i postawienia na długoletnie marzenia lub wręcz przeciwnie – na spontaniczną decyzję.
Eksperci przewidują, że ten trend będzie się utrzymywał, ponieważ wiele osób ma oszczędności uzbierane w ciągu ostatniego roku, więc łatwiej będzie im pozbyć się strachu i uznać, że "raz się żyje".
Pomyślałam, że jedynie teoretycznie dotyczy to tylko Stanów Zjednoczonych. Przypomniały mi się rozmowy, które odbyłam ze znajomymi w ostatnich miesiącach. Owszem, słyszałam dramatyczne historie o ludziach, którzy zostali bez środków do życia, ale z każdym miesiącem słyszałam też coraz więcej o tych, którzy postawili wszystko na jedną kartę. Rzucili nudną pracę w biurze, przewartościowali swoje życie, uznali, że nie mają nic do stracenia i postanowili spełnić swoje zawodowe marzenia.
Poszukałam takich osób.
Otworzę w czasie pandemii restaurację!
Otwieranie restauracji podczas pandemii, gdy kolejne obostrzenia blokują branżę gastronomiczną to głupota? Nie dla 29-letniego Piotra Sierockiego, który od 8 lat zajmuje się robieniem sushi, a jak mówi "pandemia tylko przyspieszyła proces powstania jego restauracji".
Piotr zaczął jako pomoc sushi mastera, a po paru miesiącach stał się samodzielnym sushi masterem. Pracował w kilku restauracjach, został głównym head chefem, prowadził szkolenia. Obecnie mieszka w Świnoujściu i to tam powstał "Project Sushi".
– Byłem szefem sushi baru w hotelu Hilton w Świnoujściu, niestety w czasie pandemii zostałem zwolniony. Po dosłownie paru miesiącach otworzyłem własny biznes – mówi. Czy żałuje? Ani trochę.
– To był dobry ruch, jestem zadowolony z tej decyzji, firma się rozwija, mam sporo stałych gości, dobre opinie oraz satysfakcję z posiadania restauracji, pod którą mogę podpisać się własnym nazwiskiem – mówi Piotr.
I dodaje: "Po utracie pracy, chcąc pozostać w Świnoujściu, gdzie żona miała dobrą pracę, musiałem coś wymyślić. Żeby pozostać w swoim fachu i nie iść pracować do innych restauracji, musiałem mieć własny biznes. Już przed przyjazdem do Świnoujścia myślałem, że to dobre miejsce na restaurację ze względu na małą konkurencję. Miałem pole do popisu, zaryzykowałem i stwierdziłem wraz z żoną, że jak nie wyjdzie, to sprzedamy samochód i wrócimy do naszego rodzinnego miasta". Ale wyszło.
Od dziennikarstwa do zabawek dla dzieci
Anna Pawłowska była dziennikarką. Pracowała w "Gazecie Wyborczej" i serwisie gazeta.pl. Ma dwie córki, Jagnę i Matyldę. Gdy zaszła w drugą ciążę, zrezygnowała z pracy w redakcji, jednak nadal "została w branży" – jako freelancerka zajmowała się pisaniem, redakcją i korektą tekstów.
– Coraz bardziej mnie to męczyło. Pisałam wieczorami i w nocy, kiedy dzieci spały, wymieniałam się opieką z partnerem, żeby móc popracować. I powoli czułam, że dochodzę do ściany – nie jestem w stanie pisać więcej i szybciej, a stawki w tej branży też nie są rewelacyjne. Dlatego zaczęłam powoli szukać pomysłu na biznes, w którym zarobki nie byłyby bezpośrednio powiązane z liczbą godzin pracy – mówi Anna.
Zaczęła łączyć pisanie z jednoczesną pracą nad swoją marką drewnianych zabawek i pomocy edukacyjnych dla dzieci. Skąd taki pomysł?
– Kiedy urodziłam Jagnę, zaczęłam się powoli rozglądać po świecie zabawek. Wcześniej to było dla mnie obce terytorium. Nie miałam maluchów w rodzinie, nie należałam do kobiet zaglądających z rozczuleniem do wózków. I przeżyłam szok, że tak dużo produktów dla dzieci jest koszmarnie brzydkich. Czasami mam wrażenie, że projektanci coś zażywają przy pracy, bo na trzeźwo nie da się takich koszmarków stworzyć…
Anna odrzuciła "plastikowe paskudztwa", jednak okazało się, że i wśród drewnianych zabawek nie jest lepiej. W tym czasie dziennikarka wkręciła się również w pedagogikę Montessori, w której kładzie się nacisk na estetykę i realizm w otoczeniu dziecka. Znalezienie takich zabawek graniczyło z cudem, więc Ania postanowiła zrobić je sama.
– Dokładnie ostatniego dnia przed pierwszym lockdownem siedziałam w jeszcze otwartej kawiarni z laptopem i rozsyłałam po różnych firmach zapytania o ceny, możliwości produkcji, robiłam research zdjęć do projektów. Okazało się, że stworzenie własnej marki to ogrom pracy – szczególnie jeśli nie jest się popularną influencerką…
Jej "Studio Serio" ruszyło na początku tego roku. – Paradoksalnie pandemia okazała się dla mnie dobrą motywacją do działania. Po pierwsze uświadomiłam sobie, że nie ma co się ociągać z realizacją planów, bo z dnia na dzień wszystko może się zmienić i będzie dużo trudniej. Byłam też w o tyle dobrej sytuacji, że miałam już swoją działalność – odpadły mi więc formalności. Co więcej, dostałam środki z tarczy antykryzysowej, które zainwestowałam w nowy projekt. Właśnie na zasadzie yolo – to było trochę jak dreptanie nad brzegiem basenu i wreszcie odważenie się na skok do zimnej wody – mówi Anna.
"Studio Serio" nie ma jeszcze spektakularnych sukcesów sprzedażowych, jednak Ani udało się osiągnąć "założone minimum". Teraz pracuje nad promocją i rozwijaniem swojej marki.
"Bałam się, ale na etat i tak bym nie poszła"
Gosia ma 30 lat. Mieszka w Sosnowcu, a z wykształcenia jest magistrem chemii. Jeszcze w styczniu 2020 roku pracowała w branży gastronomicznej, bo była to wtedy jedyna możliwość, by mogła pogodzić pracę i opiekę nad dwójką małych dzieci.
Potem postanowiła spróbować swoich sił w pośrednictwie nieruchomościami. – Na początku pracowałam na umowę zlecenie, żeby zobaczyć, czy w ogóle to jest to. Ledwo po dwóch miesiącach szkoleń i nauk rozszalała się pandemia. Cały marzec, kwiecień przesiedziałam z dziećmi w domu, ucząc się zdalnie teorii pośrednictwa – mówi Gosia.
Gdy skończył się pierwszy lockdown, a dzieci wróciły do przedszkola, ona '"ruszyła pełną parą". Założyła swoją firmę. Pierwsze pieniądze zarobiła we wrześniu.
– Czy się bałam? Bałam. Ale na etat i tak bym nie poszła, gastronomie się zamykały, ktoś musiał siedzieć w domu z dziećmi. Zamiast tracić ten czas na płacz i użalanie się, postanowiłam nauczyć się czegoś nowego – mówi Gosia.
I dodaje: "Na chwilę obecną mój biznes działa przyzwoicie. Mam w miesiącu 2-3 transakcje. Lubię ludzi, ludzie lubią mnie. Kocham to, co robię i czuję, że to jest moje miejsce. Zawsze się bałam prowadzenia działalności. Wydawało mi się to za skomplikowane, obawiałam się, że sobie nie poradzę".
Pandemia to okazja
– Dla mnie sytuacja pandemiczna była raczej katalizatorem, który umożliwił mi zrobienie kolejnego kroku. Pomysł na swój biznes pojawił się jakieś 2 lata temu, a "teraz" okazało się najlepszym momentem na jego rozpoczęcie.
Przez cykliczne izolacje, kwarantanny, zakaz opuszczania domów, zamknięcia fizycznych biznesów, rozwinął się rynek usług teleinformatycznych w tym handlu elektronicznego. A to spowodowało wzrost zagrożeń związanych z bezpieczeństwem teleinformatycznym oraz zapotrzebowanie na różne produkty, usługi informatyczne – mówi informatyk, ekonomista, analityk cyberbezpieczeństwa Radosław Balkowski, który założył firmę "DHMO – Radosław Balkowski".
Jak przyznaje, rdzeń jego zawodowej działalności nie zmienił się znacząco, bo teoretycznie zajmuje się tym samym, co przed pandemią. Zmieniająca się sytuacja "popchnęła" go jednak do zmiany formy zatrudnienia, która dała mu szansę na realizację planów i marzeń o "relokacji w przyjemniejsze miejsce".
– Biznes przeniósł się do Internetu. Korzystając z tej okazji, uznałem, że to również dobry moment na rozwinięcie swojego pomysłu, na świadczenie usług dla takich "internetowych przedsiębiorstw", szczególnie w zakresie tworzenia aplikacji mobilnych czy w późniejszym okresie aplikacji SAAS – mówi Radosław.
Wskazuje, że kryzys związany z pandemią oczywiście przyniósł wiele szkód, ale też nowe możliwości. Dla niego wygodą prowadzenia swojej działalności jest możliwość pracy zdalnej z dowolnego miejsca na świecie i łatwiejsze odnajdywanie równowagi pomiędzy pracą a życiem prywatnym. Nie żałuje swojej decyzji.
Będziemy robić biżuterię!
Agata Wojtczak pracowała w redakcji. Jej partner, Antoni Bielawski, zajmował się przygotowywaniem rekwizytów i scenografią jako freelancer. W czasie pandemii postanowili, że zajmą się robieniem biżuterii. I tak powstała marka MAAR.
– Decyzja narodziła się właśnie w czasie pandemii. Podczas pierwszego lockdownu przeprowadziłam się do Antoniego. Początkowo na dwa tygodnie, ale zostałam na stałe. Antoni był w trakcie kursu jubilerskiego. Oboje jesteśmy po studiach na Akademii Sztuk Pięknych, oboje studiowaliśmy wzornictwo przemysłowe. Zaczęliśmy więc razem projektować biżuterię – mówi Agata.
Początkowo para wymyślała projekty na kurs Antoniego i to chłopak ją ręcznie wykonywał. W końcu stwierdzili, że mogliby zająć się tym zawodowo.
– Tak narodził się pomysł na wspólną markę. Była to dość spontaniczna decyzja. Czy baliśmy się ryzykować? Może trochę, ale nie zastanawialiśmy się nad tym długo. Nie było na to czasu, od razu zabraliśmy się do roboty. Oboje zawsze chcieliśmy tworzyć coś swojego, więc MAAR było gdzieś naturalną koleją rzeczy. Jednak gdyby nie pandemia, to pewnie nasza marka nie powstałaby jeszcze przez długi czas – mówi Agata.
Dodaje, że w pandemicznej rzeczywistości e-commerse ma się całkiem nieźle, a oni swoje produkty sprzedają głównie przez internet, ale... – Minusem jest na pewno to, że ludzie nie mają zbytnio okazji do wyjść, a często noszą biżuterię tylko "od święta". Niemniej jesteśmy dobrej myśli. MAAR się rozwija.
"Podjęłam decyzję, że skupię się na pasji"
Ola Michno założyła swoją firmę "Zaradne" prawie trzy lata temu – organizuje warsztaty rękodzieła. Jednak dopiero podczas pandemii zaczęła się nią zajmować na 100 procent i zrezygnowała z etatu.
– Zajmowałam się kulturą żydowską w instytucie naukowym, czyli pracą zgodną z moim wykształceniem. Podczas pandemii podjęłam decyzję, że poświęcę cały swój czas na moją pasję, która stała się pracą. W marcu 2020, gdy okazało się, że przez najbliższy czas nie będę miała możliwości organizowania warsztatów w stacjonarnej formie, postanowiłam zamknąć firmę – mówi Ola.
Napisał jednak do niej jeden z klientów, dla którego organizowała warsztaty firmowe i zapytał, czy nie mogłaby spróbować zrobić zajęć online z wysyłką potrzebnych materiałów.
– Byłam bliska odmówienia, bo nie wierzyłam, że to może się udać – nauka np. haftu przez kamerkę? Nie brzmi to realistycznie. Jednak mam taką wadę i zaletę, że nie umiem się poddawać i lubię wyzwania. Zorganizowałam warsztat, który okazał się sukcesem i… kula śnieżna zaczęła nabierać prędkości i wielkości. Organizowałam kolejne warsztaty online, pakowałam setki paczek i decyzja o rezygnacji z etatu była tak prosta i przyjemna jak rozbicie skorupki na crème brulee – opowiada Ola.
Obecnie jej firma nabrała rozpędu i brakuje jej rąk do prac, więc jest "zmęczona, ale pozytywnie nastawiona do dalszego rozwoju". – Zauważyłam, że ta formuła warsztatów, wymuszona przez pandemię, daje mi dużo więcej możliwości. Poszerzyła mi granice działania poza Warszawę, a nawet Polskę i zwiększyła liczebność grup.
I to nie jedyne zalety, które wskazuje Ola, bo sytuacja zainspirowała ją również do wymyślania kolejnych tematów zajęć, np. ekologia czy work-life-balance.
– Wprowadziłam wiele nowych warsztatów o tematyce ekologicznej m.in. domowe środki sprzątające DIY, kosmetyki naturalne – zrób to sam, eko kuchnia – woskowijki i inne sposoby na niemarnowanie, świece z wosków naturalnych. Dodatkowo szukałam przestrzeni, gdzie mogłabym nagrywać i pakować paczki z materiałami do uczestników warsztatów i trafiłam na piękną przestrzeń, która stała się też moją pracownią. Tam odbywają się spotkania w małych i mam nadzieję niedługo większych grupach. Wynajęcie przestrzeni na eventy, gdy branża eventowa brzmi jak szaleństwo. Jednak jak się okazało, w tym szaleństwie jest metoda – mówi.
Od początku pandemii z oferty "Zaradnych" skorzystało już tysiące osób. Może teraz pora na zajęcia z "YOLO ekonomii"?