„Słuchaj ojca!”– klasyczny baby boomer (pokolenie, które przyszło na świat po II wojnie światowej), „Snapchat, nie masz? LOL” – Z (urodzeni po 2000 roku), „Przyjaciele to moja rodzina”– Y (millenials, czyli późne lata 80. i lata 90.), „Bez pracy nie ma kołaczy” – X (polscy yuppies wchodzący na rynek pracy tuż po transformacji gospodarczej).
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Socjologiczny podział na pokolenia ma w sobie coś z horoskopu. Sposób, w jaki kształtujemy swoje życie zależy od roku w którym przyszliśmy na świat. Decyduje o tym jednak nie Merkury w trzecim domu i koniunkcja księżyców Saturna, ale etap rozwoju społeczeństwa w którym przyszło nam żyć. Powody dla których millenialsi ociągają się ze skończeniem studiów i założeniem rodzin są różne, jednak mianownik jest wspólny – chęć odroczenia dorosłości.
Marta: „Dorosłość to konstrukt społeczny”
Marta, wysoka blondynka, we wrześniu będzie obchodziła 27. urodziny. Studiuje na IV roku bibliotekoznawstwa, mieszka na Muranowie ze starszą siostrą. Ostatni rok spędziła w domu, chciała odetchnąć po licencjacie, nie wiedziała czy wracać na studia po kolejny niewiele wart na rynku pracy papierek. Poza tym marzyła się jej półroczna podróż stopem po Europie, odkładała na nią od dłuższego czasu. Mieli z chłopakiem wyruszyć na wiosnę, tyle że w styczniu się rozstali i już właściwie nie było o czym mówić, przecież sama nie pojedzie, bo to i niebezpiecznie, no i co to za rozrywka samej szwendać się po obcych miastach.
Spotykamy się dwie przecznice od Marty, w knajpie w której pracuje wieczorami i w weekendy. Trochę bawi ją temat i robienie, jak to nazywa, „wielkiego halo” wokół ociągania się z obroną. Ona do sprawy podchodzi luźno, nie odnajduje się ani w modelu pracy korporacyjnej, ani biurowej, nie wspominając o pracy w bibliotece. Szczególnych ambicji finansowych nie ma, a na pytanie jak widzi siebie za pięć lat wydaje z siebie odgłos na pograniczu parsknięcia i prychnięcia. Drążę, jednak Marta ewidentnie woli nigdzie się nie widzieć. Parokrotnie zaznacza jednak, że najważniejsze, żeby miała dostęp do nowości wydawniczych, piekarnika z termoobiegiem (jest maniaczką pieczenia tart i muffinów) i czas dla znajomych.
Była chorowitym dzieckiem. Każda wizyta w przedszkolu kończyła się dwoma tygodniami w łóżku. Raz nawet trafiła do szpitala z powikłaniami zapalenia płuc, więc rodzice uznali, że lepiej będzie, żeby posiedziała jeszcze rok z babcią. – Można powiedzieć, że pierwsze prokrastynatorskie szlify zaczęłam zdobywać już jako 3-latka – śmieje się. I dodaje – Nie wiem, dlaczego nie zapisali mnie potem po prostu do drugiej grupy, w każdym razie do podstawówki poszłam z rocznym opóźnieniem.
Kolejny rok w plecy Marta zafundowała sobie w pakiecie z wyborem liceum. Poszła do dwujęzycznej szkoły z hiszpańskim, a że nie znała go wcześniej, trafiła do tzw. zerówki. Przez rok zamiast uczęszczać na zwykłe lekcje uczyła się intensywnie języka. Kiedy kończyła pierwszy rok polonistyki, jej rówieśnicy bronili już licencjat. – Nie myślałam wtedy o tym w kategorii opóźnienia, znałam na poziomie zaawansowanym hiszpański i angielski, a dla moich koleżanek z roku byłam tą fajną i doświadczoną, miałam już odhaczone takie rzeczy jak pierwszy chłopak, pierwszy kac, pierwsza impreza w klubie – wspomina Marta. Na drugim roku zaczęła studia równoległe na bibliotekoznawstwie, bo wydawało się jej, że ma za dużo wolnego czasu. Kiedy podeszła do pierwszej podwójnej sesji była przerażona. Stało się jasne, że ciągnięcie dwóch kierunków w jej przypadku mija się z celem. Koniec końców zrezygnowała z polonistyki, jako że nie znosiła przedmiotów językoznawczych i przerażała ją perspektywa praktyk w szkole. Marta mówi ze spokojem, że jest kontestatorką-przeciętniaczką. Nie ma w niej chęci szukania poklasku, nie zazdrości przyjaciółkom, które biorą kredyty na pierwsze mieszkania. Ma świadomość, że jest inteligentna, ale też, że nie wyrasta ponad średnią osób w jej wieku po studiach. Kiedy odprowadza mnie na przystanek pytam dlaczego właściwie wróciła na studia. – Magisterkę w końcu trzeba mieć – odpowiada.
Zuzanna: „Dorosłość jest wtedy, kiedy sam za siebie płacisz”
Zuzanna, w przeciwieństwie do Marty, wstydzi się tego, że wciąż studiuje, chociaż ostatnio częściej zastanawia się nad innym aspektem uznawanym za wyznacznik dorosłości – założeniem rodziny.
– Kiedy widzę na fejsie te wszystkie zdjęcia ze ślubów mam wrażenie, że omija mnie coś istotnego, ale potem przychodzi myśl, że w moim przypadku to byłaby żałosna szopka dla rodziny. W niedziele zamawiamy z chłopakiem pierożki na parze, siedzimy w dresach i jaramy zielsko oglądając serial. Wakacje spędzamy skacząc pod scenami na festiwalach muzycznych – najpierw na Openerze, potem na Audio w Płocku, a sezon kończymy Off Festiwalem. Nie obchodzimy walentynek, urodzin i rocznic. Nagle mielibyśmy ubrać się jak kretyni i w towarzystwie ludzi, którzy nie mają pojęcia jacy jesteśmy naprawdę wygłaszać te wszystkie archaiczne formułki? Gardziłabym sobą do końca życia po czymś takim – mówi.
Zuza pachnie ciężkimi, kadzidłowymi perfumami, przedramiona ma pokryte graficznymi tatuażami, a krótkie włosy farbuje na na srebrzysto siwy. W tym roku będzie w końcu broniła pracę magisterską na SWPS. Zawsze była typem prymuski, począwszy od podwarszawskiej dwujęzycznej podstawówki, poprzez gimnazjum na Twardej, aż po jedno z lepszych stołecznych liceów. Po Uniwersytecie Warszawskim, spodziewała się naprawdę wiele. Myślała, że będzie tak, jak wspominali to jej rodzice, którzy kończyli studia w latach 70. – ferment intelektualny i przyjaźnie na całe życie. Srodze się zawiodła.
Była pierwszym rocznikiem na interdyscyplinarnym kierunku filologiczno-kulturoznawczym, poziom był średni, wykładowcy z lekceważeniem podchodzili do studentów, których nie administrowała bezpośrednio ich jednostka, ale najgorsi byli nowi znajomi z roku. –Pójście do teatru czy kina było dla nich wywalaniem pieniędzy w błoto. Dziewczyny, które zdawały rozszerzoną maturę z niemieckiego nie słyszały nigdy o Herzogu czy Hanekem. Na pierwszą integrację ktoś zaproponował na Gronie picie barmańskiej z gwinta na terenie kampusu, bo tam nie ma wstępu policja...Wiem, że brzmię jak wywyższająca się panienka z amerykańskiego filmu dla nastolatek, ale naprawdę nie mogłam ścierpieć tych ludzi. Byli typem bystrych idiotów. Owszem, szybko przyswajali materiał, ale interesowały ich tylko zaliczenia – komentuje 28-latka.
Po pierwszym roku Zuza zaczęła wolontariat w jednym ze stołecznych teatrów, poznała nowych znajomych, spędzała z nimi mnóstwo czasu, a na zajęciach pojawiała się sporadycznie. Towarzyszyło jej przekonanie, że przecież jakoś to będzie. Tyle że nie było. Wykładowcy nie chcieli dopuścić jej do egzaminów, a traktowani z pogardą znajomi nie byli skorzy do pomocy. Musiała powtarzać rok, potem zdecydowała, że przenosi się na germanistykę, ale zrealizowany przez nią program pozwalał tylko na dołączenie do drugiego roku. W następnym semestrze pojechała na Erasmusa do Lizbony i zawaliłam kolejny rok. Wiadomo, Erasmus rządzi się swoimi prawami, ale imprezowali wszyscy, a tylko ona skończyła z trzema niezaliczeniami. Po powrocie okłamała rodziców, mówiąc, że uczelnia nie chce zaakceptować jednego z przedmiotów realizowanych za granicą, jako nieprzystającego do programu studiów. Wtedy po raz pierwszy pomyślała, że coś jest nie tak i że z jakiegoś powodu kolejne lata przeciekają jej między palcami. I że nie jest to wina wyłącznie kiepskich zajęć czy nieciekawego towarzystwa, jak dotychczas to sobie tłumaczyła.
Z perspektywy czasu Zuzie wydaje się, że miała problem ze zrozumieniem, że na studiach nie da się ominąć wkuwania polegającego na bezmyślnym zapamiętywaniu. Nie umiała też realistycznie ocenić swoich możliwości intelektualnych. – Nieszablonowe myślenie i kreatywność, z których byłam taka dumna, nie są na studiach ani potrzebne, ani pomocne. Wykładowcy odpytują z materiału od A do Z, a to, że jakiś wątek zainteresował Cię bardziej, a inny mniej, albo co myślisz, gówno ich obchodzi – dodaje. W końcu Zuza obroniła licencjat, a na magisterkę przeniosła się z UW na SWPS – Nie oszukujmy się, w Polsce na prywatnych uczelniach jest po prostu łatwiej, ale chodzi też o to, że tutaj ktoś Cię rzeczywiście słucha. Także dlatego, że mu za to płacisz. Pytana o to, co chciałaby robić za pięć lat rozpromienia się. Mają z chłopakiem kilka pomysłów na start-upy, a jeśli nie wyjdzie, to zawsze może pójść pracować do jakiegoś ngo-su, teraz pracuje w jednym i bardzo lubi tę pracę.
– Tak naprawdę nie żałuję tego czasu, myślę, że wiele zrozumiałam, choćby to, że rozwój intelektualny nie musi przekładać się na żadne miarodajne rezultaty, żeby był coś wart. Wyrosłam też na pewno z idealistycznego myślenia o polskim systemie edukacji, które wyniosłam ze szkoły. Trochę tylko wstyd mi za tę obsuwę przed rodzicami, tym bardziej, że zdaję sobie doskonale sprawę, że gdyby nie oni, pewnie teraz pracowałabym w jakiejś knajpie, i nie miałabym szans na wygrzebanie się z problemów ze studiami kwituje naszą rozmowę.
Inga: „Jesteś dorosły, jeśli wiesz, że nie możesz być kim chcesz”
Za to, że obroni tytuł inżynierski dopiero w wieku 30 lat Inga zdaje się winić rodziców i popkulturę. – 19-latka ma być dorosła? To totalny bullshit. Kiedy kończysz liceum jesteś głupim bachorem. Wydaje ci się, że w życiu możesz być kim tylko zechcesz, no bo przecież jesteś taka wyjątkowa. Jeśli nie masz rozsądnych rodziców, którzy konturują twoje myślenie o świecie, ciężko podjąć dobrą decyzję po maturze – zaczyna swoją opowieść Inga, mama dwuletniej Tosi.
To dla córeczki w wieku 25 lat postanowiła iść na studia, zmęczona słuchaniem, że owszem, pracownikiem jest świetnym, ale osoba bez wyższego wykształcenia na małe szanse na awans. Całe liceum fotografowała i rysowała, więc naturalnym wyborem wydawało się jej pójście na ASP. Dziś Inga zdaje sobie sprawę, że jej prace były po prostu tandetne i odtwórcze. Nie miała szans się dostać. Zamiast zastanowić się co poszło nie tak, rozkoszowała się aurą nierozumianej artystki i zamknęła w kokonie samozadowolenia. Poszła do pracy, a przypływ gotówki sprawił, że zaczęła ostro imprezować. Po roku balang nowa teczka na wymarzone ASP wciąż była niekompletna, więc Inga złożyła dokumenty na logistykę, ale po dwóch miesiącach życia ze studenckim budżetem wróciła do pracy.
Potem Inga miała jeszcze kilka epizodów ze studiami zaocznymi, ale brakowało jej motywacji, poza tym wciąż wierzyła jeszcze w powielaną w filmach i poradnikach formułkę „możesz być kim chcesz, wystarczy chcieć”. Tyle, że nikt nie wspominał, że trzeba się też narobić i że liczy się łut szczęścia. No a potem zaszła w ciążę. Ze zdziwieniem zdała sobie sprawę, że pieniądze, które wystarczały jej na kosmetyki, imprezy i jedzenie na mieście z trudem pokryją koszty życia jej i dziecka. Postanowiła zrobić coś, co da jej pewny zarobek i możliwość awansu. Bez żalu, po prostu zaczęła działać. Skorzystała z ostatniej możliwości poprawienia matury (w Polsce można to zrobić przez 5 lat od pierwszego egzaminu) i dostała się na politechnikę. Może nie na wymarzony kierunek, ale problemów ze znalezieniem dobrze płatnej pracy po studiach mieć nie powinna.
Po dłuższej rozmowie okazuje się, że wbrew temu, co pomyślałam po jej powitalnym wybuchu Inga jest wyluzowana i otwarta. Zagajam więc nieśmiało, że przecież wszystkie te reklamowo-bajkowe slogany są na swój sposób piękne, a przyjmowane z obostrzeniami motywują. Dodaję, że nie chciałabym dorastać w świecie, który od najmłodszych lat wrzeszczy do mnie z każdej strony „Weź odpowiedzialność!”
– Ja te marzycielskie hasełka tak naprawdę ciągle kocham. Ciężko z dnia na dzień przestać, a byłam do tego poniekąd zmuszona, więc teraz to miłość podszyta złością. Kiedy masz 19 lat, masz pełno energii, żeby wystartować, ale jeszcze brak Ci paliwa, więc bierzesz wszystko co tylko napotkasz na swojej drodze – powiedzonka, czyjś sposób chodzenia, mądrości z rodzaju. Pakujesz to do wnętrza i traktujesz jak swoje własne. Dopiero z czasem uczysz się przetwarzać i wyrzucać zbędny balast i wtedy możesz dowiedzieć się kim jesteś i gdzieś dotrzeć, jeśli się tylko postarasz. I nie chodzi tu o twoją wyjątkowość, tylko nieustającą pracę nad sobą – konkluduje zmieniając sens tego, co od niej usłyszałam. I nie wiem czy się przede mną otworzyła, czy po prostu jeszcze nie rozstrzygnęła jak to naprawdę jest z tą dorosłością. Dlaczego? Bo mogę
Można zastanawiać się czy wieczni studenci to trend społeczny czy po prostu kwestia wychowania. Przede wszystkim jest to jednak możliwość niedostępna wcześniejszym pokoleniom. Nie tylko ze względu na ich przeważnie trudniejszą sytuację finansową, wymagającą jak najszybszego usamodzielnienia się. Zmieniły się też same studia, ograniczając sankcje wynikające z ewentualnego niezaliczenia. Proces Boloński wprowadził w Europie punkty ECTS, które umożliwiły nie tylko mobilność studencką, ale także względnie swobodne przenoszenie się między wydziałami czy przepisywanie zaliczonych już przedmiotów z jednego kierunku na drugi. Główną zmianą było jednak wprowadzenie podziału na dwa stopnie, co ułatwił wszelkie decyzje związane ze zmianami. Czym innym jest rzucenie studiów na I roku studiów magisterskich, które trwają dwa lata, a czym innym na IV roku studiów jednolitych.
Mało kto dostrzega też inny aspekt niechęci do obrony dyplomu wyższej uczelni, zwłaszcza na kierunkach humanistycznych, niewiele wartych na rynku pracy. Milenialsi nie spieszą się, bo po prostu nie mają do czego. Wysyp prywatnych szkół wyższych sprawił, że, nie szukając daleko, magistrem filologii angielskiej może dziś zostać niemal każdy. Zarówno osoba, która ślęczał długie godziny w bibliotece nad staroangielskimi poematami, a każde wakacje spędzała w Wielkiej Brytanii, byleby tylko szlifować akcent, jak i ta, która miała styczność z językiem raz na dwa tygodnie na zjazdach w Pułtusku. Prawdopodobnie i tak spotkają się w pracy w dziale consument service na Domaniewskiej, zmuszone udawać, że dzwonią z Anglii. Czy jesteśmy kolejnym pokoleniem identyfikującym się z hasłem no future, pozbawionym jednak siły życiowej, która kazałaby się buntować naprawdę, a nie oportunistycznie?