– Uważam, że lepiej byłoby, gdyby minister Przemysław Czarnek zamiast zajmować się wprowadzaniem indoktrynacji do polskich szkół, doprowadził do sytuacji, w której nie można skończyć szkoły podstawowej bez zdania egzaminu z prowadzenia resuscytacji krążeniowo-oddechowej z wykorzystaniem defibrylatora AED – mówi Robert Górski, lekarz, specjalista medycyny ratunkowej, który wyjaśnia, co robić, a czego nie, gdy jesteśmy świadkami wypadku.
Najważniejszą zasadą jest zapewnienie bezpieczeństwa sobie i pozostałym świadkom, aby nie powiększać rozmiarów wypadku, który już się wydarzył. Trzeba zabezpieczyć miejsce zdarzenia – te auta, które nie brały udziału w wypadku, należy ustawić tak na drodze, aby potem nie utrudniały dojazdu wozów strażackich czy ambulansów, i ustawić trójkąt ostrzegawczy w odpowiedniej odległości.
Musimy ocenić okolicę. Sprawdzić, czy do wypadku doszło np. za wzniesieniem lub na zakręcie. Jeśli tak, to trójkąt ostrzegawczy stawiamy przed zakrętem i przed wzniesieniem. Robimy to po to, aby dać czas innym kierowcom na reakcję, na wyhamowanie.
W samochodzie trzeba włączyć światła awaryjne, zgasić silnik, zaciągnąć hamulec ręczny i skierować koła w kierunku pobocza, aby w razie uderzenia w tył przez inny samochód zminimalizować ryzyko przemieszczenia samochodu w miejsce akcji ratunkowej.
Warto również założyć kamizelką odblaskową. Jest to szczególnie istotne w nocy lub w warunkach ograniczonej widoczności, aby uniknąć potrącenia przez kierowców omijających miejsce wypadku. Osoby niezaangażowane w udzielanie pomocy powinny przejść poza jezdnię w bezpieczne miejsce, aby nie utrudniać działań ratowniczych i nie narazić się na potrącenie. W przypadku autostrad i dróg ekspresowych powinny one wyczekiwać poza barierami energochłonnymi, jeżeli ukształtowanie terenu na to pozwala.
Kiedy mamy już zapewnione bezpieczeństwo własne i świadków, musimy przejść do oceny sytuacji. Trzeba ustalić, ile osób jest poszkodowanych, aby właściwie powiadomić służby ratunkowe.
Właściwie, czyli jak? Oczywiście poza tym, że wybieramy numer 112.
Jeśli ustaliliśmy, ile osób jest poszkodowanych, albo sami wzywamy pomoc, albo wyznaczamy konkretną osobę, która ma to zrobić. Nigdy nie mówimy "niech ktoś wezwie pomoc, niech ktoś zadzwoni na 112". To jest błąd, bo jeśli wydamy ogólne polecenie, to może się okazać, że nikt nie zadzwoni.
Warto dopytać, czy wyznaczona osoba zna numer alarmowy. Kiedy ludzie są w emocjach, potrafią zapomnieć o podstawowych informacjach. Po krótkim czasie sprawdzamy, czy nasz pomocnik zadzwonił po pomoc.
Z moich obserwacji wynika, że to, co jest przekazywane dyspozytorom centrum powiadamiania ratunkowego, często różni się od tego, co zastajemy na miejscu zdarzenia.
Przed kilkoma dniami zdarzył się wypadek na drodze ekspresowej S3 w okolicach Zielonej Góry. Bus wiozący dzieci na wypoczynek zderzył się z kolumną transportującą czołg na lawecie. Mieliśmy informację, że 8 osób jest rannych, w tym 3 są nieprzytomne. Na miejscu okazało się jednak, że nieprzytomna i w ciężkim stanie jest jedna osoba, a 5 odniosło drobne obrażenia.
To, że powiedziano, że 3 osoby są nieprzytomne, a nie jedna, spowodowało, że na miejsce leciały 2 śmigłowce i jechały 4 ambulanse oraz motoambulans. Można było inaczej zadysponować siły i środki – skierować je tam, gdzie faktycznie były potrzebne.
Załóżmy, że przekazujemy dyspozytorowi właściwą wiadomość. Zaraz po tym zaczynamy działać?
Ocena sytuacji, pomoc osobom poszkodowanym i wzywanie służb ratunkowych odbywa się jednocześnie. Warto wtedy skorzystać z zawartości apteczki samochodowej – założyć rękawiczki, żeby nie mieć bezpośredniego kontaktu z krwią, z wymiocinami, z innymi płynami fizjologicznymi osób poszkodowanych.
Co jakiś czas – kiedy wyjeżdżamy w dłuższą trasę, wybieramy się poza miasto – warto zrobić przegląd takiej apteczki, żeby sprawdzić, czy coś się w niej nie przeterminowało, czy wszystko jest kompletne.
Jeśli mamy zabezpieczone miejsce, wezwaliśmy służby, mamy założone rękawiczki, to stosujemy wszystkie zasady, które obowiązują przy udzielaniu pierwszej pomocy. Sprawdzamy, czy osoby poszkodowane są przytomne, czy są zakleszczone w pojeździe, czy nie znajdują się pod nim.
Jeśli nie ma takiej potrzeby, nic dookoła się nie pali i nie ma innego zagrożenia, to nie wyciągamy poszkodowanych osób z rozbitego pojazdu. Ważne jest przede wszystkim to, aby ofiary miały udrożnione drogi oddechowe, co pozwoli im swobodnie oddychać.
A sztuczne oddychanie? O tym chyba myślimy najpierw, kiedy wyobrażamy sobie pierwszą pomoc w takiej sytuacji.
Jeśli widzimy, że ktoś ma niedrożne drogi oddechowe, udrażniamy je. Jeżeli widzimy, że ktoś ma krwotok, to musimy postarać się go opanować. Do jego zatamowania wykorzystujemy zawartość apteczki, aby wykonać opatrunek uciskowy.
Jeżeli krwawienie jest masywne, tętnicze, gdzie krew tryska falami, to trzeba powyżej rany założyć opaskę uciskową. I znowu, jeśli jest ona na wyposażeniu apteczki, to dobrze, a jeżeli nie, to sięgamy po wszystko to, co jest pod ręką np. pasek od spodni, bandaż, koszulkę.
Gdy poszkodowani nie oddychają, mamy do czynienia z zatrzymaniem krążenia. Wtedy rozpoczyna się resuscytację krążeniowo-oddechową, czyli uciskanie klatki piersiowej i oddechy ratunkowe w stosunku 30:2. Każdy, kto był na kursie pierwszej pomocy w pracy, przed egzaminem na prawo jazdy, powinien wiedzieć, co robić.
Teoretycznie. Z praktyką chyba już gorzej. Raczej wolelibyśmy tych umiejętności nie sprawdzać... Z pana doświadczenia wynika, że ludzie działają czy czekają na przyjazd karetki?
Bywa różnie, ale z roku na rok jest coraz lepiej. W szczególności mam na myśli osoby młodsze, ale nie tylko samą młodzież. Ludzie w wieku 40-50 lat są często przeszkoleni, więc wiedzą, jak się mają zachować.
Niestety tej wiedzy najczęściej brakuje seniorom, którzy nie mieli okazji brać udziału w takich szkoleniach. Poza tym w przeszłości nie uczono pierwszej pomocy w odpowiedni sposób. Dlatego jeśli świadkami wypadku są same starsze osoby, to zdarza się, że poszkodowany leży, czeka na nas, a świadkowie zamiast mu pomóc, to klęczą i odmawiają modlitwy. Niestety, kiedy przyjeżdżamy, często jest już za późno.
Powtórzę jednak, w przypadku młodych osób jest coraz lepiej i to jest budujące. Przeżywalność ofiar wypadków jest coraz większa. Trzeba pamiętać, że kiedy strach sparaliżuje nasze działania, to możemy ustawić w telefonie tryb głośnomówiący, aby mieć wolne ręce i słuchać instruktażu udzielanego przez dyspozytora medycznego, który jest świetnie wyszkolony w tym zakresie.
Czego w takim razie na pewno nie robić? Nie panikować?
Jeśli ktoś ma panikować, to spanikuje. Są ludzie o wątłej konstrukcji psychicznej, zobaczą trochę krwi, mdleją, krzyczą itd. Na to nic nie poradzimy. Wystarczy jednak, że znajdzie się jedna ogarnięta osoba, która zacznie kierować działaniem.
Trzeba pamiętać, że w zdecydowanej większości przypadków zrobieniem czegokolwiek pomożemy, a nie zaszkodzimy. Tak, jak wspominałem, jeżeli ktoś jest w samochodzie, ale swobodnie oddycha, auto nie płonie, to faktycznie niekoniecznie musimy wywlekać taką osobę na zewnątrz.
Jeżeli jednak sytuacja jest niebezpieczna, jest zagrożenie życia, to nie przejmujemy się, że uszkodzimy komuś rdzeń kręgowy. Najważniejsze, żeby ta osoba w ogóle przeżyła. Ludzi często paraliżuje strach przed działaniem w obawie, że pogorszymy stan poszkodowanego.
Badania pokazują, że nie jest to prawda. Owszem, czasami można zaszkodzić, ale jest to promil wszystkich przypadków.
My wszyscy mamy obowiązek udzielenia pierwszej pomocy?
Są takie interpretacje prawne, z których wynika, że samo wezwanie służb ratunkowych jest udzieleniem pomocy. Nasi ustawodawcy muszą nad tym popracować, położyć większy nacisk na kwestie praktycznego udzielania pierwszej pomocy.
Co prawda takie zajęcia dołożono do programów szkolnych wiele lat temu, ale byłoby trzeba wnieść takie kształcenie na wyższy poziom. Moje osobiste odczucie jest takie, że mamy wiele godzin religii, historii itp., a spora grupa młodych ludzi wchodzących w dorosłe życie, nie radzi sobie w banalnych sytuacjach. Nie wiedzą, co mają zrobić, po jakie leki sięgnąć – mam na myśli środki dostępne bez recepty – w przypadku bólu głowy lub gorączki.
Nie dążę do tego, żeby robić ze wszystkich lekarzy czy ratowników medycznych, ale paracetamol i ibuprofen, to są podstawowe substancje, które można kupić na stacji benzynowej czy w sklepie osiedlowym. Właściwe ich zastosowanie mogłoby spowodować, że wielu młodych ludzi nie biegałoby – w najlepszym przypadku – do lekarza rodzinnego, nie mówiąc już o wzywaniu pogotowia ratunkowego co jest nagminne.
Pracuję w pogotowiu, więc wiem, że przyjeżdżamy na miejsce i podajemy leki, które są dostępne bez recepty i rozwiązujemy problem. Skoro takie osoby nie wiedzą, co mają robić w takich prostych sytuacjach, tym bardziej nie będą wiedziały, co robić w stanach zagrożenia życia.
Myślę, że ci, którzy wiedzą, jak się zachować – a jest ich coraz więcej – tę wiedzę i umiejętności posiadają dzięki swojemu zaangażowaniu i wewnętrznej potrzebie właściwego odnalezienia się w trudnej sytuacji. Niekoniecznie dlatego, że ktoś od nich tego wymagał. Zacząć wymagać trzeba jednak od tych, którzy mają to gdzieś, bo każdy z nas może znaleźć się w stanie nagłego zagrożenia życia i spotkać takie osoby na swojej drodze.
Uważam, że lepiej byłoby gdyby minister Przemysław Czarnek zamiast zajmować się wprowadzaniem indoktrynacji do polskich szkół, doprowadził do sytuacji, w której nie można skończyć szkoły podstawowej bez zdania egzaminu z prowadzenia resuscytacji krążeniowo-oddechowej z wykorzystaniem defibrylatora AED.