Jest taki miejski problem, którego nikt nie chce rozwiązać. Mieszkańcy mojego bloku są bezradni
Alicja Cembrowska
22 sierpnia 2021, 21:04·3 minuty czytania
Publikacja artykułu: 22 sierpnia 2021, 21:04
Brud, smród i ciągłe awantury. W wysokim warszawskim bloku, w którym mieszkam, problem widoczny jest od dawna, ale w ostatnich miesiącach zmienił się w prawdziwą przepychankę, wynikającą z bezradności. W budynku na stałe swoje miejsce znalazła osoba w kryzysie bezdomności i mieszkańcy długo jej pomagali. Do czasu...
Reklama.
Nikt nie chce źle
Najbardziej żal mi starszego pana, dozorcy, który kilka razy w tygodniu przychodzi zaprowadzić porządek – pozmywać klatki i schody, opróżnić kosze z wyrzuconymi ulotkami, nieraz coś naprawić. W tym bloku mieszkam od 10 lat, ten pan był tu zawsze. Uśmiechnięty i uprzejmy, ale widać, że wiek bardzo daje mu się we znaki.
W niektóre dni pan jest bardzo przybity i wtedy domyślam się, co się dzieje "pomiędzy siódmym a ósmym". Wcześniej działo się "pomiędzy trzecim a czwartym", ale jeden z sąsiadów nie wytrzymał i posunął się do użycia innych środków. Użył rąk i nóg. Swoich i syna, by przepędzić człowieka w kryzysie bezdomności.
Długo jednak sąsiedzi przymykali oko, w rozmowach wybrzmiewały raczej współczucie i wyrozumiałość. W naszym bloku od lat nocują osoby, które nie mają domu. I nikt nie ma z tym problemu do czasu, gdy do akcji nie wkracza alkohol. Z alkoholem nadchodzą całonocne imprezy, kłótnie i niestety... potrzeby fizjologiczne załatwiane pod drzwiami lokatorów budynków.
Odkąd pan X trafił do naszego bloku, minęło kilka miesięcy. Z początku myślałam, że u nas mieszka, bo był w okolicy cały czas, ale po prostu nie ma za wiele pieniędzy. Dlatego wygląda skromnie. Jest osobą, która porusza się o kulach. Raz, gdy bardzo pijany leżał na parterze, zapytałam, czy pomóc mu dostać się do mieszkania. Odpowiedział: "Skarbie, ja nie mam domu". Powiedział, że marzy o herbacie. Bardzo słodkiej, więc mu przyniosłam.
Było to z trzy miesiące temu. Pił, ale jeszcze dało się z nim porozmawiać. Mieszkańcy bloku nie wyrzucali go, nieraz dawali coś do picia lub jedzenia. Żył obok nas, ale w inny sposób nie mogliśmy mu pomóc. A w tym czasie jego choroba alkoholowa zaczęła się drastycznie pogłębiać.
Do pana X dołączył pan Y (w podobnym stanie) i osiedlowe chłopaczki, które popijają, ale jeszcze nie stracili wszystkiego. Zaczęło się od picia przed blokiem, ale z doświadczenia wszyscy wiemy, że zimą imprezy przenoszą się do środka. Resztki po tych imprezach zostają pod naszymi drzwiami, na klatce.
Od kilku miesięcy sprawy zaszły tak daleko, że częstymi gośćmi w budynku są strażnicy miejscy. Blok bowiem zmienił się w publiczny szalet. Pan X wymiotuje, robi siku i kupę w windzie lub na korytarzu. "Zapachy" niosą się przez kilka pięter. Mieszkańcy się wkurzyli i coraz częściej wyrzucają mężczyznę, który ma problem, żeby poruszać się o własnych siłach lub dzwonią po służby.
Co robić? Nic
I co? I nic. Pana zabierają "na dołek", wypuszczają, wraca do bloku. Ale nie jest to felieton o biednych mieszkańcach niepokojonych przez osobę bezdomną, a o bezsilności. Alkoholizm to okropna choroba. Podejrzewam, że ten człowiek nawet już nie kontroluje, co robi, nie trzeźwieje, zapewne załatwia swoje potrzeby fizjologiczne tam, gdzie akurat jest.
Oczywiście zdenerwowałam się kilka razy, gdy kolejny raz klatka schodowa tonęła w okrutnych zapachach, bardziej jednak wkurza mnie, że "nic się nie da zrobić", że nie ma miejsca, w które można zadzwonić i poprosić o interwencję, o zabezpieczenie takiej osoby. Bo wywiezienie pana przez straż miejską nie jest rozwiązaniem.
Zastanowiłam się, czy nie powinniśmy rozważyć, co można zrobić systemowo, bo niestety ośrodki dla bezdomnych często nie wyglądają tak, jak nam się wydaje. Przerzucanie problemów nie sprawia, że one przestają istnieć. Ostatnio przeczytałam, że turyści narzekają, że sopockie ławki oblegane są przez osoby pijące i bezdomne.
Może pora, żebyśmy jako społeczeństwo przestali na takie osoby narzekać, a naciskali na władze, żeby podjęły jakieś kroki?