Niepozorny serial, który rozwala system. W "Białym Lotosie" możemy przejrzeć się jak w lustrze
Alicja Cembrowska
21 sierpnia 2021, 20:10·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 21 sierpnia 2021, 20:10
6 odcinków. Okazuje się, że tyle wystarczy, by stworzyć jeden z najlepszych seriali 2021 roku. I niech nie zmyli was piękny, wakacyjny plakat "Białego Lotosu". Nie bez powodu na jego ostatnim planie zaczyna grzmieć...
Reklama.
Raj na ziemi?
"Grupa gości hotelowych spędza wakacje w ekskluzywnym kurorcie na Hawajach, relaksując się i wypoczywając wśród rajskich krajobrazów" – tak opisany jest "Biały Lotos" w serwisie Filmweb. Brzmi trochę jak głupkowata komedyjka i do tej kategorii zaliczony jest serial Mike'a White'a. O tym, że obok komedii uświadczymy tu jeszcze czegoś innego, informuje już otwarcie.
Czołówka "Białego Lotosu" jest niepokojąca, dziwna, intrygująca. I nie chodzi jedynie o obrazki, a raczej o muzykę, którą skomponował Cristobal Tapia de Veer, urodzony w Chile kanadyjski kompozytor muzyki filmowej i telewizyjnej, znany głównie ze ścieżki do serialu "Utopia". "Aloha", która dźwiękowo otwiera produkcję i przewija się przez całą fabułę, tylko pozornie i na początku jest radosna. Ten utwór to zapowiedź, że piękne, acz sztuczne otoczenie hawajskiego hotelu będzie areną, na której rozegra się kilka bitew i jedna wojna.
W "Białym Lotosie" udało się twórcom coś bardzo trudnego i nieuchwytnego. Wszystko, co napisałam do tej pory, może budować wrażenie zwariowanego serialu, w którym dzieje się wszystko, absurd goni absurd, a sytuacje komiczne rysowane są grubą krechą, przez co faktycznie pojawia się poczucie, że obejrzeliśmy dobrą komedię. Ale tutaj jest coś więcej – bardzo dobry, acz nieopresyjny pierwiastek dramatu. Takiego na serio.
To tak naprawdę dosyć spokojna produkcja. Wyważona i dynamiczna. I to jest najbardziej zadziwiające. Myślę, że to zasługa szalenie dobrze zbudowanych postaci. Wszystkie są trochę przegięte i irytujące, ale o to chodzi, to zabieg zamierzony. Twórcy jednak nie pozbawili ich autentyczności i szczerości. Celowo podbijają cechy, na które chcą zwrócić szczególną uwagę i podbijają je nawet kosztem dyskomfortu widza.
W hawajskim, bajkowym hotelu spotykają się bowiem stereotypy, lęki, sekrety, kompleksy i płytkie dyskusje. Ot, biali i bogaci przyjeżdżają odpocząć do miejsca-wydmuszki, które obok wystylizowanych i sterylnych wnętrz, próbuje "zachować tradycje" ludów, które przez zachciankę najeźdźców pozbawione zostały swojej ziemi. Ale na zagrabionym terenie lokalsi dostają pracę! Mogą sprzątać, serwować dania, a wieczorami dawać pokazy taneczne.
Użyłam słowa "odpocząć", jednak to jeden z pierwszych tematów, na który zwróciłam uwagę. Ludzie zachodnich, jakże rozwiniętych cywilizacji nie potrafią odpoczywać. Przyklejeni są do telefonów, zerkają w maile służbowe. Reżyser przetyka obrazki stylizowanych wyjść na kolacje czy basen z ujęciami piasku i fal. Z odcinka na odcinek w coraz większym zbliżeniu przyglądamy się kotłującej się oceanicznej wodzie.
Przebudzenie, oświecenie... Ale tylko pozorne
Nie bez znaczenia jest również nazwa samego hotelu, wszak biały kwiat lotosu symbolizuje przebudzenie umysłu. Odnosi się do "duchowej doskonałości, nieba, dobroci, oświecenia i wiary". Serial White'a jest próbą zwrócenia uwagi na świat wewnętrzny, ale i naszą, ludzką, relację z naturą. Ostatecznie zdaje się, że jedynie jednemu z gości udaje się zweryfikować siebie i "przebudzić umysł".
Wszyscy jednak próbują. "Biały Lotos" jest właściwie serialem socjologicznym już na poziomie kreacji bohaterów, którzy przypływają statkiem – to grupa białych i bogatych, którzy żyją problemami białych i bogatych, udają, że czytają książki (co ciekawe, reżyser konsekwentnie pokazuje okładki lektur) i próbują rozmawiać na "poważne tematy". Co jednak ważne, nikt nie jest tu do końca zły, ani dobry.
Obok przemykają tematy równości płci, niezależności kobiet, relacji małżeńskich, samotności, homoseksualizmu, imperializmu, ochrony środowiska, tęsknoty za szczerym uczuciem, seksu, władzy, zazdrości, uzależnień, młodzieńczego buntu, budowania związków, traum zgotowanych przez rodziców...
Wszystkie te wątki są połączone bardzo naturalnie, wynikają z siebie, te tematy jakby rodzą się na ekranie. Nie ma tutaj patetycznych wywodów, moralizowania widza (bo bohaterowie oczywiście wzajemnie się moralizują), ten serial nie jest po prostu nachalny. Jest refleksyjny.
Równie ciekawie prezentuje się personel, który nie do końca pozwala zepchnąć się na drugi plan. Najbardziej charyzmatyczną postacią jest bez wątpienia kierownik hotelu, Armond (Murray Bartlett). Może nie do końca słusznie, ale skojarzył mi się z postacią trickstera, który przeciwstawia się normom, działa wbrew ustalonemu porządkowi, oszukuje, miesza i kłamie. A wszystko to z szerokim uśmiechem.
Armond tylko z początku wydaje się "kierownikiem idealnym". Zaangażowanym, pracowitym, uroczym, który jest na każde zawołanie gości. Wszystko załatwi, ze wszystkim sobie poradzi. Transformacja tej postaci jest najbardziej spektakularna, komediowa, ale i najbardziej dramatyczna.
"Biały Lotos" to bezlitosny, błyskotliwy i gorzki portret zachodnich społeczeństw. Dużo jest w serialu White'a groteski, satyry, autoironii, przerysowania. Nie brakuje tu miejsca na śmiech, zażenowanie, nawet irytację na ludzi, dla których istotą życia są pieniądze, którzy wolą obudowywać się fasadami, zakładać kolejne maski, wcielać się w role, albo gorzej – nie mając świadomości, że się w nie wcielają. Sam hotel staje się nową wizją raju. Raju z piekła rodem.
Bo na "przebudzenie umysłu" trzeba być gotowym. I na niego zapracować. A to jest praca, za którą nikt nam nie zrobi przelewu na konto.