Zbigniew Boniek został prezesem PZPN. Wcześniej, jeszcze za kadencji Michała Listkiewicza, był wiceprezesem. Próbował też w ostatnich wyborach, ale przegrał z Grzegorzem Latą. Czy jego triumf to dobra wiadomość? Tak, jak najbardziej. Z piątki kandydatów był zdecydowanie najlepszym. Pamiętajmy jednak, że jedna jaskółka wiosny nie czyni. Choć dobrze, że zastępuje Latę.
Od kilku dni Boniek wydawał się być wyluzowany. W TVN24 widziałem taki obrazek, jak przechodził ulicą i uchwycił go obiektyw kamery. Zrobił zwód jak kiedyś na piłkarskim boisku i schował się za samochodem. W Sheratonie, gdy podeszli do niego dziennikarze, mówił z uśmiechem o tym, co dzieje się wewnątrz: "Koalicje, układy, porozumienia. Tyle tego, że aż trudno się połapać". On się połapał. Rano poszedł pobiegać, chciał uspokoić myśli. Przed osiemnastą mógł już triumfować. Wygrał w drugiej turze, zdobywając bezwzględną większość głosów. Był prezesem PZPN.
Chcesz wygrać? Idź razem z Greniem
Mimo wszystko to niespodzianka. Eksperci spodziewali się bardziej wyrównanego pojedynku, a jeszcze w dniu głosowania wyżej stały akcje Romana Koseckiego i Edwarda Potoka. Boniek jednak wiedział co robi. W wyborach wsparł go Kazimierz Greń. Ten sam człowiek, który cztery lata temu wsparł Grzegorza Latę. Dziś, drugi raz z rzędu, dał swojemu kandydatowi wygraną. To on, gdy po pierwszym głosowaniu chciano zarządzić przerwę, sprzeciwił się jej. Wiedział co robi.
Podobnie jak cztery lata temu, także i teraz wygrał wielki piłkarz sprzed lat. W 1982 roku Boniek brylował na mundialu w Hiszpanii. Strzelił trzy gole Belgom na stadionie Camp Nou, gdzie dziś swoje mecze gra Barcelona. Jego poprzednik, Grzegorz Lato, był królem strzelców w Niemczech, osiem lat wcześniej. Tyle że jako prezes wypowiadał się tak, że zęby bolały. Co wchodził na mównicę, co zabierał publicznie głos, jego współpracownicy bali się kompromitacji.
Wywiad ze Zbigniewem Bońkiem:
Pułkownik wzbudzał strach
Z Bońkiem tego problemu nie będzie. Mistrzem retoryki nie jest, ale przemawia poprawnie. Dziś, występując na zjeździe delegatów, nie mówił, ile ma lat i ile ma dzieci (jak Antkowiak i Kosecki). Nie szukał barwnych porównań z dachem na Narodowym jak Zdzisław Kręcina. Nie imał się tanich populistycznych haseł, którymi raczył zebranych Roman Kosecki. Nie mówił z nienawiścią o mediach, o świńskim ryju Palikota, jak zamykający turę przemówień Edward Potok, były pułkownik Ludowego Wojska Polskiego. Potok jeszcze dziś rano uchodził za faworyta. Słuchałem jego przemówienia i zażenowanie mieszało mi się z lekkim przerażeniem. Dobrze, że nie wygrał. Bardzo dobrze.
Zamiast tego Boniek mówił o miłości do piłki nożnej. O meczu, który w nim to uczucie wzbudził, a który oglądał mając 6 lat. Dodawał, że chyba każdy, komu dobro polskiej piłki leży na sercu, powinien ją kochać. Te dziesięć minut to była inna przemowa.
Dobry kandydat, ale nie zbawiciel
Z jednej strony wygrał najlepszy kandydat. Człowiek z innego świata. Z kontaktami. Przyjaciel Michela Platiniego. Ceniony we Włoszech, gdzie był jedną z gwiazd wielkiego Juventusu Turyn. Człowiek, regularnie zapraszany do programu o Serie A we włoskim Rai Uno. Człowiek, który ma coś do powiedzenia i, co rzadkie w polskim światku piłkarskim, nie boi się tego mówić.
Z drugiej strony pamiętajmy o ograniczeniach, jakie napotka. Mam wrażenie, że część mediów wykreowała w ostatnich dniach wizerunek Bońka - Zbawiciela. Człowieka, którego wybór wszystko odmieni. Takiego rycerza na białym koniu, który wjedzie do kraju, dławionego wojną domową i od razu zaprowadzi w nim pokój.
Tak prezentował się Zbigniew Boniek - piłkarz:
Po pierwsze, w PZPN panuje wielki bałagan. Nie tylko w centrali, ale także, a może przede wszystkim - w regionach. Pełno jest ludzi niekompetentnych, którzy nie wiedzą co robić i jak robić. Pełno jest też ludzi, którzy, jak dzisiaj delegaci, nieco zwariowaliby na widok nowoczesnych urządzeń do głosowania.
Po drugie, załóżmy, że Boniek wpadnie na świetny pomysł i spróbuje go zrealizować. W tej sytuacji będzie potrzebował zgody kilkunastoosobowego zarządu. A ten zarząd niekoniecznie będzie chętny do zmian. Bo dla wielu zmiana może równać się utracie pozycji. Pozycji, jaką mają od lat. Jeszcze od czasów dawnego ustroju.
Po trzecie, pamiętajmy też, że w kampanii wyborczej Bońka, owszem był PR, było budowanie wizerunku, ale trochę zabrakło konkretów. Nie usłyszeliśmy logicznego, konkretnego programu, podobnie jak od innych kandydatów. Gdy zaproszono go do udziału w debacie, wykręcał się od niej. Jest mimo wszystko w tej chwili - jako prezes - nieco nieprzewidywalny.
Początek czegoś pięknego
Już po wszystkim Boniek rozmawiał z mediami. Jeden z dziennikarzy zadał pytanie: "Czy możliwe jest, że po dwóch latach pan zrezygnuje? Tak jak to było, gdy prowadził pan reprezentację?". Rzeczywiście, wtedy Boniek odszedł. Nigdy tak naprawdę nie wyjaśnił dlaczego. Jednak teraz wypominanie mu tego, gdy objął zupełnie inny urząd, a w dodatku minęło już parę dobrych lat, jest trochę nie na miejscu.
To, co się wydarzyło w hotelu "Sheraton", powinniśmy traktować jako krok w dobrą stronę. Ale - właśnie - jako krok. Do poprawy wizerunku związku jeszcze daleka droga. W "Casablance", pod koniec filmu, jest taki, cytat: "Myślę, że to jest początek pięknej przyjaźni".
Parafrazując go, wybór Zbigniewa Bońka może być początkiem czegoś pięknego. Pozytywnego dla wizerunku polskiego futbolu. Wierzmy w to. Bo jak nie on, to kto? Znacie kogoś lepszego?