Martin Lewandowski i Grzegorz Sobieszek
Martin Lewandowski i Grzegorz Sobieszek Fot. Materiały prasowe wydawnictwa Slowne.pl

Grzegorz Sobieszek przez kilka lat tworzył historię jednej z najpopularniejszych w Europie federacji sportowych – KSW, oraz człowieka, który ją współtworzył, czyli Martina Lewandowskiego. Ta książka jest prawdziwym brylantem w swojej klasie i już wam tłumaczę dlaczego.

REKLAMA
Czy przyszło wam kiedyś zaczynać coś od zera? Czy kiedykolwiek porwaliście się na niezbadane, niebezpieczne wody? Czy ośmieliliście się marzyć i iść naprzód mimo przeciwności losu? Wszystko to zrobił bohater książki "Pod prąd" Grzegorza SobieszkaMartin Lewandowski, twórca federacji KSW.
Cała książka to wywiad rzeka z arcyciekawym, pracowitym, pełnym pasji oraz pokory i szacunku do innych człowiekiem. Tym, który stworzył od zera profesjonalną federację sportową, który miał wizję i ją zrealizował. A Sobieszek pokazuje, jak to zrobił.
Martin Lewandowski opowiada w książce o swoim dzieciństwie, dorastaniu, swoich sukcesach i porażkach. Ważną częścią są także wywiady poboczne z osobami, które poznały w swoim życiu Martina i przez pryzmat swoich odczuć przedstawiają jego sylwetkę oraz to, co stworzył. Znani i nieznani, ludzie ze świata sportu i całkowicie do niego nie należący. Ich historie dopełniają całą opowieść.
A jest ona niesamowita i mówię to z ręką na sercu. Jest to jedna z najlepszych książek biograficznych ze świata sportu, którą przeczytałem. Zwłaszcza, że to pozycja nie tylko dla fanów KSW, chociaż pewnie niektórzy laicy po przeczytaniu jej, zapewne nimi zostaną. Jeśli jednak nie, to i tak może ona być dla nić źródłem inspiracji i motywacji do działania.
Bo nawet jeśli nie możecie odnaleźć swojej drogi w życiu to niezależnie, co teraz robicie, zawsze możecie dokonać czegoś wyjątkowego. I może brzmi to jak hasło z ciasteczka z wróżbą, ale Martin Lewandowski dowiódł tego. Pokazał, że z odpowiednią motywacją, zdolnościami i pomysłem, może się udać.
Nam udało się na przykład porozmawiać zarówno z autorem jak i bohaterem książki "Pod prąd". Może najpierw oddajmy głos temu pierwszemu.

"Rozmawialiśmy trzy lata!"

Adam Nowiński: Przede wszystkim gratuluję świetnej książki. Już dawno nie czytałem tak dobrej biografii i tak wnikliwie przedstawionego tematu, w tym przypadku historii KSW w Polsce. Może na początek trochę filozoficznie: czym dla pana jest MMA? To tylko sport, czy coś więcej?
Grzegorz Sobieszek: Dziękuję, książce poświęciłem naprawdę ogrom czasu, dlatego jest mi miło słyszeć, że się podobała. Czas ten, na pewno wpłynął na wspomnianą wnikliwość. Jeżeli książkę pisze się aż trzy lata i to ze swojej specjalizacji, czyli w moim przypadku "ze sportów walki" to nie ma wyjścia, ona musi być wnikliwa.
A wracając do sensu pytania. MMA to dla mnie przede wszystkim część szerokiej dziedziny, jaką są sporty walki. Zajmowałem się nimi jako zawodnik, później jako trener, jeszcze później jako sędzia, na końcu jako założyciel sieci klubów "Academia Gorila". Dlatego na MMA patrzę znacznie szerzej niż widzowie oglądający galę.
Dla mnie sporty walki to część szeroko rozumianego procesu edukacyjnego. To nie tylko gala oglądana dla rozrywki z przyjaciółmi w weekend, to życiowa droga. Jako trener uczę ludzi, nie tylko technik, ale również wzmacniam ich psychicznie, bo dla mnie to coś więcej niż wysiłek fizyczny. Mam nadzieję, że to samo poczuje czytelnik czytający "Pod prąd". Będzie znał nie tylko aspekty techniczne polskiego MMA, ale również w jakieś części zrozumie jego "duszę".
Początki MMA w Polsce nie były zbyt łatwe. Walki miały negatywne skojarzenie, a media i tworzone przez nie reportaże też nie pomagały...
Oczywiście, ale musi pan także pamiętać, że niekoniecznie niesłusznie. MMA na początku ściągało do siebie bardzo różne środowiska. W tym ekipy chuligańskie różnych klubów piłkarskich, czy osoby będące z tzw. półświatka. W Polsce to KSW właśnie odczarowało wizerunek MMA i wprowadziło go na salony.
Dlatego dla wielu osób MMA = KSW, tak jak adidasy = buty sportowe. To że początki MMA w Polsce nie były łatwe to oczywistość, ale dlatego zupełnie inaczej patrzę na zawodników z tamtych czasów. Ludzie pozbawiają wartości sportowej zawodników z początków historii polskiego MMA twierdząc, że "nie byli kompletni i obecnie polegli by w walce z jakimś rankingowym średniakiem".
Możliwe, ale mieli serce do walki i chodziło im o coś więcej niż pieniądze, bo pieniędzy wtedy w tym sporcie po prostu nie było! Mi to imponuje. Prawdziwa pasja. I fajnie, że części z nich udało się to przekuć na pieniądze w dzisiejszych czasach. Początkiem jednak była pasja – trzeba to we współczesnym ciągle świecie podkreślać, bo niektórzy o tym zapomnieli.
Media straszyły MMA do momentu, kiedy Polsat uwierzył, że sport ten może się oglądać i dał szansę Martinowi oraz jego gali. Myśli pan, że to mógł być punkt zwrotny dla tego sportu w naszym kraju? Czy było to coś innego?
Takich punktów było wiele i wszystkie szczegółowo omawiamy w książce. Wydaje mi się, że wbrew temu co myśli przeciętny fan MMA, nie ma jednego punktu zwrotnego. Są oczywiście kamienie milowe w rozwoju tej dyscypliny, ale samodzielnie żaden z tych kamieni: umowa z Polsatem, debiut Pudziana, kariera Mameda, gala na stadionie narodowym - nic by nie zdziałał.
Martin ma dość dobre wyczucie, co było kluczowe, a co z perspektywy czasu nieistotne. Co ważne, potrafi się też przyznać do błędu i wielu razy pojawia się to w książce, przyznaje się, że się pomylił. Kilka razy zderzam go z odmiennymi wersjami tej samej historii, a on cierpliwie tłumaczy mi jak to wyglądało od zaplecza.
logo
Fot. Materiały prywatne Martina Lewandowskiego
Jak poznaliście się Martinem?
To dość typowa w biznesie sytuacja. Ludzie łączą ludzi, tak jak pieniądze robią pieniądze (śmiech). Poznały nas wspólne nasze znajome z agencji PR "Big Picture", Hanna Waśko i Helena Korniejew, za co im serdecznie dziękuję, bo była to mocna rekomendacja zmieniająca wtedy moje życie zawodowe.
Z Heleną zresztą współpracowałem przy okazji innych projektów sportowych z dużym międzynarodowym graczem na rynku sportów walki i ona przedstawiła mnie jako osobę z której wiedzy i kontaktów może Martin skorzystać. Martin umie zarządzać zespołem i oceniać przydatność członków zespołu dla swojego biznesu, więc od razu zrozumiał, że KSW i jemu przyda się moja wiedza i pomysły.
Przez kilka lat pracowaliśmy razem, ale obecnie nie łączą nas wyłącznie relacje prywatne, bo przestałem pracować jako konsultant. Nasza znajomość na początku miała charakter stricte biznesowy, ale później zmieniała się w przyjacielską relację. W wielu tematach nadajemy na podobnych falach. W wielu się oczywiście nie zgadzamy, dlatego nasza rozmowa w książce ma odpowiednią temperaturę (śmiech).
Dla przykładu: w trakcie prac nad tą książką przyznałem się Martinowi, że byłem jedną z tych osób która mocno bombardowała zorganizowanie jednej z jego gal i pisałem nawet listy w tej sprawie do prezydenta miasta, aby wspomniana gala się nie odbyła. Jaka to była gala i o co chodziło, nie będę zdradzał potencjalnym czytelnikom, ale skończyło się tak, że Martin się śmiał z tego wyznania, że po tylu latach spotykamy się w takich okolicznościach, że piszemy o tym książkę.
Skąd w ogóle pomysł, żeby opisać historię KSW, bo z pana życiorysu i z tego, czym się pan zajmuje, wynika, że nie narzeka pan na nadmiar wolnego czasu?
Było tak. Inicjatywa wyszła od czołowego polskiego wydawnictwa - "Burda Książki", obecnie występującego pod marką „Słowne”. Martin dostał propozycję, żeby opisać jego historię i nieznaną historię KSW, w rozmowie z jednym z czołowych polskich dziennikarzy sportowych. Odmówił, ale nie rozmowy i książki, tylko zaproponował innego rozmówcę. Mnie.
Zawsze miałem tzw. lekkie pióro czego dowodem jest fakt, że na moim blogu uważny czytelnik naliczy pewnie z kilkaset publikacji. Ale faktycznie nie mam dużo wolnego czasu, bo duży klub, dziecko, dwie firmy, treningi i wszystkie inne aktywności zabierają mi go sporo, dlatego jak Martin przyszedł do mnie z propozycją, żebym to ja porozmawiał z nim, to początkowo myślałem, że to żart.
Okazało się, że to nie żart, choć żartem okazały się moje założenia dotyczące czasu powstawania tej książki.
logo
Fot. Materiały prywatne Martina Lewandowskiego
I wyszło na to, że książka, którą chciał Pan napisać w 3 miesiące, powstała po latach pracy...
Tak było. Ale to głównie z powodu tego, że mieliśmy z Martinem za dużo materiału bo rozmawialiśmy tysiące godzin… Niech ktokolwiek spróbuje spisać godzinną rozmowę i zobaczy ile z tego będzie tekstu. A my rozmawialiśmy trzy lata! To był szalony czas w moim życiu prywatnym, ale książka i proces pisania pozwalały mi się wyciszać.
Wyjeżdżałem dużo do swojej leśniczówki w puszczy i tam spisywałem moje rozmowy z Martinem, ale również te z Jurasem, Mamedem, Pudzianem, rodzicami Martina czy jego bratem. A jak już spisałem, to kluczowała była selekcja materiału, co serio zainteresuje czytelnika, co jest bardzo ważne, co kluczowe, a co mniej istotne i zupełnie nieważne.
Z mniej istotnych rzeczy bardzo dużo rozmawialiśmy o rzeczach filozoficzno światopoglądowych, ale uznałem, że dla czytelnika są one mniej ciekawe niż nieznane fakty z historii powstawania giganta jakim jest KSW obecnie.
Pewnie z tych rozmów filozoficzno-światopoglądowych z Martinem mogłaby powstać kolejna książka?
Mogłaby, ale wydaje mi się to teraz niepotrzebne. Historia polskiego MMA potrzebowała akurat takiej książki, bo ona w pewien sposób porządkuje myślenie o historii i rozwoju federacji, a tym samym o historii polskiego MMA. Oczywiście ta historia jest opowiedziana oczami założyciela KSW, ale w książce są zawarte perspektywy również innych osób.
Na przykład Jurasa, z którym federacja miała kiedyś taki konflikt, że na chwilę przed galą groził, że nie będzie komentował wydarzenia i sobie pojedzie do domu. Takie rzeczy są w książce i wydają mi się one dla czytelnika dużo ciekawsze, niż nasze rozmowy o podejściu do rodziny, czy przemijającego czasu i życiowych priorytetów (śmiech)
Czy ma pan w planach kolejną biografię? Wiem, że jest już książka o Mamedzie, ale w książce odniosłem wrażenie, że rozmowa z nim była dla Pana przeżyciem...
Miałem faktycznie w planach pisanie kolejnej historii polskiego sportowca, ale uznałem że troszkę potrzebuję przerwy od polskich sportów walki. W głowie powstaje szkic kolejnej książki, są też pierwsze propozycje od wydawców. Tak więc: mam w planach pisanie, ale raczej nie będzie to biografia.
A rozmowa z Mamedem? Faktycznie była ona dla mnie ogromnym przeżyciem, głównie dlatego, że w tzw. kryzysie uchodźczym z ostatnich lat zająłem wyraźne stanowisko, dotyczące pomagania uchodźcom. Głośno, publicznie i wyraźnie deklarowałem, że osobom uciekającym przed wojną, biedą i prześladowaniami należy pomagać.
Było to stanowisko w świecie sportów walki mocno niepopularne, bo w tym świecie (moim świecie, dodajmy) nie brakowało głosów, że pontony z uchodźcami należy topić, a nie tym ludziom pomagać. Z powodu moich poglądów wiele osób mnie krytykowało publicznie.
I nagle siedziałem naprzeciwko Mameda w olsztyńskiej kawiarni. Słuchałem jego historii, historii człowieka, który uciekał przed konsekwencjami wojny w Czeczenii do Polski. Historii legendy polskiego MMA, człowieka który w ogromnym stopniu spopularyzował ten sport nad Wisłą. Człowieka który był oklaskiwany przez setki tysięcy ludzi jak wygrywał.
Rozmawialiśmy i widziałem jego wewnętrzny smutek i wyraźne ślady depresji o której niedawno zdecydował się publicznie mówić, ale z głowy nie mogłem się pozbyć obrazu który zobaczyłem, odwiedzając jego klub "Arrachion Olsztyn" na dwie godziny przed naszym spotkaniem.
Na płocie okalającym klub, ktoś namalował wielki napis na ścianie: Wypierdalać do Czeczenii. I o tym między innymi piszę w tej książce.

"Każdy sport w swój sposób uczy"

Udało nam się porozmawiać także z bohaterem książki "Pod prąd" Martinem Lewandowskim. I chociaż Grzegorz Sobieszek niemal wszystko o nim opowiedział, to postaraliśmy się podpytać go o kilka spraw związanych z książką i nie tylko.
Adam Nowiński: Od pierwszych stron książki widać, że już od najmłodszych lat był pan człowiekiem z wieloma pasjami. Czy podstawówka, czy liceum, czy studia miał pan coraz to nowe zainteresowania. Na studiach doszła też swoja firma, kung-fu, zajęcia z gry na perkusji, a do tego uczelnia. Wydaje się, że obecnie mało jest takich osób, tak aktywnych i pełnych pasji. Miał pan czas na sen?
Martin Lewandowski: Rzeczywiście brzmi szalenie. Ale to wszystko nie działo się w ciągu jednego roku. Ciężko mi, jakoś się z tego "wytłumaczyć" poza tym, że byłem po prostu ciekawy świata, chciałem doświadczać tego, co niesie ze sobą życie. Co nie oznacza, że teraz nim nie jestem (śmiech). W czasach liceum, studiów dodatkowo człowiek szuka swojej tożsamości, swojego miejsca, swojej życiowej drogi.
Z tego co pan powiedział w książce, nie jest pan fanem szkolnictwa, które w takiej formie jest stratą czasu. Dlaczego?
W podstawówce każdy miał być tak samo dobry z matematyki, fizyki, polskiego, geografii, historii i jeszcze z W-F, a tak się nie da. Wszyscy się różnimy między sobą i w tym tkwi cały potencjał. Każdy ma w swoich rękach pewne zdolności i pedagodzy powinien umieć to dostrzegać. Pomagać tam, gdzie jest problem, ale przede wszystkim budować kompetencję w obszarach, gdzie jest zauważalny talent i umiejętności.
logo
Fot. Materiały prywatne Martina Lewandowskiego
Za moich czasów system szkolnictwa koncentrował się na wadach, a nie zaletach. A na studiach zakres materiału był po prostu przytłaczający i w 90 proc. wypełniony jedynie teoretyzowaniem. Przedmioty, które nie miały żadnego pokrycia w praktyce. Uczyło się wkuwania "na blachę", zapamiętywania tysiąca stron.
Trzeba było: zadać i zapomnieć. Rozumiem przez pierwsze, dwa-trzy lata, ale nie pięć! Gdyby nie moja chęć zdobywania doświadczenia na własną rękę, prowadząc swój własny biznes, to skończyłoby się tak: stanąłbym po studiach z teoriami w głowie i z zerową praktyką.
No i nie bardzo przepada pan za polityką...
To prawda. Świat biznesu wymusza bardziej pragmatyczne podejście do rozwiązywania problemów i to mi bardziej odpowiada. Jest inna odpowiedzialność za swoje decyzje i całkowicie inaczej gospodaruje się własnymi pieniędzmi, których zgromadzenie wiążę się często z dużymi wyrzeczeniami. Biznes lepiej też weryfikuje kto nadaje się do czego.
Może przejdźmy do sportu, ale wplećmy w to trochę filozofii. Czym dla pana jest MMA? To tylko sport, czy coś więcej?
Myślę, że to należy potraktować bardziej uniwersalnie. W wielu dyscyplinach sportu, poza samym wysiłkiem, ciężkimi treningami, stawaniem się coraz doskonalszym technicznie zawodnikiem, zawodniczką, tkwi wiele atrybutów, które wychodzą poza czysto fizyczny aspekt.
Każdy sport, nie tylko MMA to przede wszystkim praca nad i z samym sobą. To determinacja, poświęcenie, koncentracja, pokonywanie barier, słabości. Uważam, że każdy sport w swój sposób uczy, aby stawać się lepszym człowiekiem. Proszę podać mi przykład, w którym zawodzie, ludzie mają szansę zmienić swoje życie, w której praca uratowała komuś życie i powstrzymała przed zejściem na "złą drogę"?
Nie słyszałem, aby kiedykolwiek bankowiec, lekarz, prawnik, sprzedawca… mówili, że ich zawód dał im taką siłę. Dla mnie osobiście ze sportu płynie wspaniała nauka pokory i samodyscypliny, ale także budowania zdrowej pewności siebie.
Trzeba przyznać, że razem z Maćkiem Kawulskim poczuliście chyba tę siłę i odczarowaliście wizerunek MMA w Polsce, które kiedyś nie miały zbyt pozytywnych skojarzeń...
Był kompletnie pozbawiony jakichkolwiek pozytywnych skojarzeń. Na początku roku 2000 MMA były synonimem nielegalnych walk chuliganów, za którymi stali mafiosi. Poza promocją samej dyscypliny musieliśmy koncentrować się, aby właśnie uciekać od tych skojarzeń.
Tyle samo czasu zajmowało organizacja wydarzeń, co odczarowanie tej dyscypliny i tłumaczenie na każdym kroku, dosłownie każdemu, czym jest prawdziwe MMA, że są zasady, że wcale nie walczy się na "śmierć i życie".
logo
Fot. Materiały prywatne Martina Lewandowskiego
Wiem po lekturze książki, że jest pan skromnym człowiekiem, ale wczytując się w pana osiągnięcia, nie sposób odpędzić się od określenia pana z wizjonerem, bo to, co robił pan w Marriotcie było takim pozaszablonowym patrzeniem na sport, szukaniem wizji, szansy, którą pan ostatecznie znalazł...
Porównałbym to do wychowywania dziecka. Na co dzień, kiedy towarzyszy się dziecku każdego dnia, nie zauważamy, jak rośnie, jak się zmienia, do czasu, kiedy spojrzymy wstecz i wówczas zdajemy sobie sprawę, ile czasu upłynęło i jak to nasze dziecko "wyrosło". Zawsze potrzebny jest dystans i czas, aby ocenić pewne zjawiska.
Ciekawa metafora! Dość pomysłowo i pieszczotliwie nazwaliście z Bartem Hagendoornem nieuczciwych promotorów. Ile takich "Myszek Miki" spotkał pan w swojej karierze?
Cóż zdecydowanie za dużo i chciałbym to móc powiedzieć w czasie przeszłym. Niestety, jak w każdej dziedzinie znajdą się jednostki, które popróbują grać nieuczciwie. Do dziś widzę, jak niektórzy menadżerowie wykorzystują pewną naiwność swoich podopiecznych albo popróbują się przykleić do czyjegoś sukcesu i zakłamywać rzeczywistość. Dlatego bardzo selekcyjnie podchodzę do tego, z kim pracuję i bardzo cenię sobie lojalność.
Wiem z książki, że pierwszej gali za bardzo pan nie pamięta, ale gdyby pan mógł wybrać dwie takie, które najbardziej utkwiły panu w pamięci, pierwszą pod kątem sportowym i drugą pod kątem organizacyjnym, od kulis, to które byłyby to gale i dlaczego? Czy dobrze myślę, że KSW 12 i występ Mariusza Pudzianowskiego znajdzie się w tej parze?
Rzeczywiście, pierwsze dwie gale zlewają mi się w pamięci, a to dlatego, że za dużo spraw miałem na głowie, za mały team i też za małą wiedzę o organizacji gal MMA. Nikt wówczas jej w Polsce nie miał. Nie było na kim się wzorować, a to co działo się w sportach walki w tamtym czasie nie pasowało mi "estetycznie".
Z pozostałymi galami, już nie mam takiego problemu (śmiech). Pod względem sportowym to zdecydowanie wygrana Mameda Chalidowa na KSW 11 z roku 2009. A organizacyjny majstersztyk to KSW 39 "Colosseum" z 2017 – największa europejski gala i druga największa gala MMA na świecie w całej historii tego sportu.
logo
Fot. Materiały prywatne Martina Lewandowskiego
Patrząc na pana przebogate w doświadczenia życie, czy gdyby pan mógł coś w nim zmienić, co by to było? Co by pan chciał robić, gdyby nie KSW? Może kontynuować karierę w Marriotcie?
Myślę, że ciągnęłoby mnie jednak do otworzenia jakiegoś swojego biznesu i praca dla kogoś przestałaby mi wystarczać, i nie usiedziałbym w Marriotcie. Jak nie MMA, to może zacząłbym zarabiać na podróżowaniu, albo rozwinął się w muzyce. Kto wie…
logo
Fot. Materiały prasowe wydawnictwa Slowne.pl

Artykuł powstał we współpracy z wydawnictwem Slowne.pl