Władysław Pasikowski w "Pokłosiu" podjął się bardzo ryzykownego zadania: postanowił niezmiernie delikatny temat relacji polsko-żydowskich przedstawić widzowi w konwencji hollywoodzkiego, kryminalnego thrillera. Czy z próby tej wyszedł zwycięsko?
W ostatnim czasie polskie kino historyczne ma naprawdę niezłą passę. Wydaje się, że powoli gatunek ten przestaje kojarzyć się tylko ze sztampowymi ekranizacjami szkolnych lektur, jak było jeszcze niedawno. Dziś to już nie “Bitwa Warszawska 1920” czy “Bitwa pod Wiedniem” nadają mu ton. Polscy filmowcy takimi produkcjami, jak “Róża”, “W ciemności”, czy ostatnio “Obławą” udowodnili, że o naszej historii można mówić w ciekawy, odważny artystycznie sposób i nie stroniąc od stawiania trudnych pytań o przeszłość naszego narodu.
Władysław Pasikowski, reżyser kultowych “Psów”, podejmując historyczny temat, postanowił uciec jednak od historycznego kostiumu. Być może decyzja taka podyktowana była świadomością, że opowieść o polskim udziale w mordowaniu Żydów podczas II wojny światowej jest wciąż zbyt mocno uwikłana w bieżącą dyskusję polityczną i publicystyczną, żeby traktować ją jako zamknięty rozdział historii.
Bracia na prywatnym śledztwie w poszukiwaniu mrocznej prawdy
Co więcej, Pasikowski otwarcie przyznaje, że jego film ma być swoistym “rachunkiem sumienia” dzisiejszych Polaków. Być może to właśnie dlatego jego akcja, tocząca się w małej podlaskiej wsi, rozgrywa się na początku XXI wieku, a nie latem 1941 roku. Film opowiada historię Franciszka Kaliny (Ireneusz Czop) po latach emigracji wracającego do kraju, aby wyjaśnić, dlaczego jego brat Józek (Maciej Stuhr) rozstał się z żoną i popadł w konflikt z mieszkańcami rodzinnej wsi.
Pierwsza scena, w której samolot zbliża się do pasa startowego od razu przywodzi na myśl otwierającą sekwencję doskonałego filmu dokumentalnego Pawła Łozińskiego “Miejsce urodzenia”. Dokument ten śledzi losy Henryka Grynberga, który przyjeżdża z USA do Polski, aby odwiedzić rodzinną wieś, gdzie podczas okupacji został zamordowany jego ojciec i braciszek. Główny bohater filmu “Pokłosie”, tak samo jak Grynberg, wracając do “kraju ojców” wikła się w ponurą historię z czasów wojny i chce dotrzeć do prawdy o tamtych czasach. Prowadząc wraz z bratem Józkiem prywatne śledztwo, Franek uświadamia sobie, że cicha i spokojna polska wieś skrywa mroczną tajemnicę o mordzie dokonanym przez Polaków na ich żydowskich sąsiadach.
Z początku zdziwiony i niechętny temu, że jego brat zajmuje się zbieraniem i odrestaurowywaniem żydowskich nagrobków, służących miejscowej ludności jako podmurówki czy budulec drogi, Franek wkrótce staje ramię w ramię z bratem przeciwko całej lokalnej społeczności. Bracia, otoczeni powszechną niechęcią i szykanowani, za swojego sojusznika mają tylko starego, dobrotliwego proboszcza. I tu pojawia się pierwszy zgrzyt - mieszkańcy podlaskiej wioski przedstawieni są niezwykle stereotypowo, niczym ucieleśnienie fantazmatu o postpegieerowskim, ciemnym, zaściankowym ludzie. Widać to zwłaszcza w scenie na cmentarzu, gdzie cały ich tłumek wychodzi z mroków i mglistych oparów w pogoni za braćmi, przypominając nieco chłopów z widłami tropiących wampiry na jakimś starym filmie.
Pościgi traktorem, czyli kryminał na polskiej prowincji
Pęknięcie rysujące się na konstrukcji filmu w miejscu, gdzie hollywoodzka konwencja zderza się z siermiężną rzeczywistością polskiej prowincji, to chyba największy problem “Pokłosia”. Pościgi traktorem, bijatyki w obskurnym barze, czy wspomniani już, wystrojeni w walonki, berety i babcine chusty staruszkowie jako prześladowcy głównych bohaterów, to tylko niektóre przykłady tego problemu. Bezspornie w odbiorze “Pokłosia” przeszkadzają też bardzo konwencjonalne kryminalne zagrywki fabularne oraz rażące brakiem psychologicznego realizmu zachowania i motywacje bohaterów. Irytują tez drobne szczegóły fabuły, jak np. w scenie przenoszenia przez braci żydowskich macew z terenu kościoła na zaimprowizowany “cmentarz”. Ciężkie kamienne płyty bohaterowie noszą swobodnie, jakby były zrobione ze styropianu. Te same tablice nagrobne powracają jednak i w kapitalnej scenie, w której Franek odkrywa w księgach wieczystych nazwiska Żydów żyjących kiedyś w ich wsi, a w tym samym momencie Józek odczytuje te same nazwiska właśnie z wykopanych macew.
“Pokłosie”, niezbyt udane jako kino gatunkowe, ma nieco więcej walorów jako głos w dyskusji o postawie Polaków w czasie Zagłady. Choć kilka scen bezpośrednio odnoszących się do losu polskich Żydów mocno przekracza granicę kiczu (np. płonące w polu macewy), są momenty, kiedy naprawdę trudno opanować wzruszenie. Co znamienne, są to te sceny, gdy Pasikowski przestaje olśniewać widza widowiskowym sztafażem kryminału, lecz w wąskich kadrach pozwala ostatnim żyjącym świadkom pogromu z rodzinnej wsi bohaterów opowiadać bolesną prawdę o tamtych wydarzeniach. Jest tak zarówno wtedy, gdy zbrodnię wspomina ze łzami w oczach kobieta, która w 1941 była tylko bezradnym, współczującym świadkiem, jak i mężczyzna, który osobiście zabijał Żydów.
Szkoda, że Pasikowski, niczym wspomniany wcześniej Łoziński w “Miejscu urodzenia”, nie poprowadził narracji właśnie w stronę opowiedzenia prawdy tkwiącej w historiach i twarzach świadków dramatu z czasów okupacji.
Jak najwięcej myśleć, jak najwięcej rozmawiać
Z drugiej strony, trzeba się jednak zastanowić, czy do bólu konwencjonalna, kryminalna narracja filmu nie jest jego zaletą w tym sensie, że przyciągnie do kin większe grono odbiorców. A osobiście uważam, że tak ważny dla polskiej tożsamości problem, jakim jest sprawa Jedwabnego i innych, podobnych mu wydarzeń, zasługuje na to, żeby o nim jak najwięcej myśleć i rozmawiać. Jak pisał bowiem Robert N. Bellah, „Jeśli społeczeństwo jest całkowicie uczciwe,będzie pamiętało historie nie tylko tych cierpień, które mu zadano, ale i cierpień przezeń zadanych innym - wspomnień ryzykownych, gdyż wzywają one społeczeństwo do naprawienia dawnych niegodziwości".
Polskie kino uwieczniło już piękne i chwalebne momenty w naszej historii. Doczekaliśmy się ekranizacji Sienkiewicza, historii Bitwy Warszawskiej, opowieści o Katyniu, również temat Polaków ratujących Żydów zostało niedawno wspaniale opowiedziany w filmie “W ciemności”. Dodajmy też, że Jan Komasa robi teraz film o Powstaniu Warszawskim. Uważam więc, że dobrze się stało, iż Pasikowski nakręcił obraz o problemie antysemityzmu, z jakim polscy intelektualiści zmierzyli się na początku XXI wieku, gdy Jan Tomasz Gross napisał “Sąsiadów”. Być może teraz o nie zawsze kryształowej postawie Polaków dowie się także masowy widz.