"Hiacynt" to nie opowieść o akcji milicji w latach 80. Film wraca do historii "Mordercy z pikiety"
Alicja Cembrowska
14 października 2021, 18:21·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 14 października 2021, 18:21
Nienawiść i strach nie biorą się znikąd. Nie powstają nagle. One się rodzą, kształtują, rosną w siłę. Kropelka po kropelce. Nienawiść i strach bywają narzędziem. Bo tak się tworzy wroga, odciąga uwagę, "załatwia interesy", ukrywa tajemnicę. O tym jest "Hiacynt".
Reklama.
"Hiacynt" w reżyserii Piotra Domalewskiego już jest na Netfliksie.
Film nawiązuje do milicyjnej akcji "Hiacynt", ale też historii "Mordercy z pikiety".
W główną rolę wcielił się Tomasz Ziętek.
Tu się nigdy nic nie zmieni?
– Trzeba wyjechać z tego kraju.
– Gdzie?
– Gdziekolwiek.
Bo "tu się nigdy nic nie zmieni". "Hiacynt", którego można już oglądać na Netfliksie, to film o strachu. Strachu przed odkryciem prawdy o siebie. Przed ujawnieniem tej prawdy. Przed wypowiedzeniem jej głośno. Ale też o strachu przed odmiennością.
Ten strach nasilił się w Polsce po stanie wojennym. Właśnie wtedy, w latach 1985-87 trzeba było znaleźć dla niego ujście. Znaleziono. Milicja Obywatelska rozpoczęła masową akcję gromadzenia informacji o homoseksualistach i osobach, które mogłyby mieć z nimi kontakt. Zebrane materiały potocznie nazywane były "różowymi teczkami". Szacuje się, że aktów osobowych było około 11 tys.
I chociaż kryptonim akcji stał się również tytułem filmu, to obraz Piotra Domalewskiego nie jest ani historyczną rekonstrukcją, ani całościowym przedstawieniem działań milicyjnych. Być może reżyser pomimo tego postanowił pozostać przy "hiacyncie", wszak jego symbolika odnosi się do smutku i żalu. A smutek i żal wybrzmiewają nie tylko z fabuły "Hiacynta", ale z każdego jego kadru.
Co z tym hiacyntem?
Hiacynt był pięknym młodzieńcem, kochankiem boga Apollina. O jego względy zabiegał również bóg Zefir, został jednak odrzucony. W napadzie złości zranił Hiacynta, który w wyniku poniesionych obrażeń umarł. W miejscu, w którym jego krew spotkała się z ziemią, wyrósł kwiat. Nazwano go imieniem zmarłego. Konotacja jest zatem dosyć wyraźna.
Sam kwiat kojarzy nam się z pięknym kolorem i zapachem, filmowe kadry są jednak tego przeciwieństwem. Ten zapach – strachu, odrapanych ciasnych pomieszczeń, papierosów, wódki, krwi – "czuć" dzięki brudnym, zadymionym, przygaszonym kadrom. "Hiacynt" to w ogóle film, który obrazkami zabiera nas w mroczną krainę. Szarą, nędzną, zmizerniałą.
Zaledwie kilka scen, tych, które pokazują osoby homoseksualne w domowym zaciszu czy na imprezie, zdają się nabierać intensywniejszych barw. Na co dzień ludzie po prostu są – tacy sami w swoich szarych pulowerach, mundurach i granatowych garsonkach.
Główną postacią "Hiacynta" jest Robert (świetny Tomasz Ziętek). Bardzo ciekawa i tajemnicza postać. Robert pozornie jest częścią tej smutnej, szarej masy. I to dosłownie – służy w Milicji, planuje ślub, nie potrafi złapać kontaktu z ojcem, który jest w SB. W jego oczach jest jednak jakaś refleksja. To ten "inny" milicjant. Z młodzieńczą energią i zapałem, ze współczuciem. Nie ma w sobie tej agresji, którą przejawiają jego starsi i stanowczo więksi fizycznie koledzy.
Co jeszcze wyróżnia Roberta, to szczera chęć dojścia do prawdy. Tę jego drogę, podróż, podczas której musi przedzierać się przez biurokrację, obłudę, opary dymu i absurdu, przeciwności i ograniczenia, opowiada Piotr Domalewski w "Hiacyncie". Główny bohater wędruje jednocześnie dwiema ścieżkami – wewnętrzną, wyznaczaną przez swoje stany i emocje i zewnętrzną – przez korytarze komisariatu, mieszkania, w których odbywają się homoseksualne imprezy i miejsca zbrodni.
Morderca z pikiety i Zespół Hoovera
Znacznie wyraźniejszym wątkiem, niż sama akcja "Hiacynt" (ta jest właściwie tłem, kontekstem), jest śledztwo w sprawie mordercy gejów z Łodzi, nazywanym również "mordercą z pikiety", który działał w mieście w latach 1988-1993 i zabił 7 mężczyzn. To największa niewyjaśniona seria morderstw w historii polskiej kryminalistyki.
Wszystkie ofiary umarły z powodu uduszenia, ciosów nożem lub przez skatowanie. Narzędzia zbrodni pochodziły z ich mieszkań i tam też, poza jednym przypadkiem, odnajdywano ich ciała. W latach 80. i 90. XX wieku homoseksualiści spotykali się na tzw. pikietach. Były to po prostu miejsca, w których się poznawali. W Łodzi był to dworzec Fabryczny czy plac Henryka Dąbrowskiego. To właśnie na pikietach wszystkie ofiary były widziane ostatni raz. Towarzyszył im młody mężczyzna.
Morderca miał najpewniej na imię Roman i sam był homoseksualistą (lub utrzymywał relacje homoseksualne). Świadek, który miał z nim kontakt seksualny, zmarł kilka miesięcy później na AIDS. Możliwe, że również podejrzany Roman chorował i zmarł.
Ten wątek "Hiacynta" od razu nasuwa skojarzenie z "zespołem Hoovera", który oznacza obsesyjną wrogość do ludzi z powodu ich seksualizmu. Taka osoba siebie uznaje za wzór doskonałości, a przy okazji chce dbać o "czystość" całego narodu. Najczęściej skrywa swoją seksualność.
Nazwa związana jest z Johnem Edgarem Hooverem – dyrektorem FBI w USA, który walczył z homoseksualizmem i prostytucją, gromadził dane o życiu seksualnym obywateli, a jednocześnie (rzekomo) przejawiał zachowania homoseksualne i transwestytyzm.
" (...) nienawidził gejów, prowadził akcje przeciwko nim, a później okazało się, że sam był homoseksualistą, który nie potrafił zaakceptować własnej seksualności. W seksuologii powstał nawet termin 'zespół Hoovera'. (...) Ludzie z zespołem Hoovera częściej chodzą na wiece niż do seksuologów lub psychiatrów" – mówił dr Maciej Klimarczyk, psychiatra i seksuolog, portalowi mp.pl.
Łyżka dziegciu
"Hiacynt" to intrygujące, mroczne, dosyć brudne kino ze świetnie napisanym scenariuszem (Marcin Ciastoń). Chociaż fabularnie jest dosyć przewidywalnie, a wątek śledztwa w drugiej części filmu schodzi trochę na drugi plan, to nadal dobrze się to ogląda.
Ale jest jedno duże "ALE" – dźwięk! Polscy widzowie wielokrotnie zwracali uwagę, że polskie filmy często są ledwo słyszalne i że to absurd, że trzeba oglądać je z napisami, żeby zrozumieć kwestie aktorów. Również w "Hiacyncie" coś poszło nie tak.
Przeciwnie do muzyki (Wojciech Urbański), zdjęć (Piotr Sobociński Jr.) i scenografii (Jagna Janicka) – to trio buduje klimat, rozluźnia lub jeszcze zagęszcza atmosferę. Aktorsko bez wątpienia jest to film Tomasza Ziętka, który na pierwszy rzut oka nie pasuje do roli milicjanta. Aktor jednak jest niczym kameleon – w mundurze zmienia się w służbistę z wąsem, a wraz z codziennym swetrem wkłada wersję chłopaka, który zjedzie na nartach po schodach w bloku.
Na tle Ziętka gorzej wypada jego partnerka, filmowa narzeczona Ada Chlebicka (Halinka), która jest trochę tekturowa, jakby oderwana od rzeczywistości, nieprawdziwa. Na ekranie widzimy również Huberta Miłkowskiego (dobra rola Arka), Tomasza Schuchardta (niezastąpiony jako "twardy milicjant"), Marka Kalitę, Agnieszkę Suchorę, Jacka Poniedziałka czy Sebastiana Stankiewicza.
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut