Zagadka kryminalna na tle skąpanego w neonach Londynu lat 60. i powracające z przeszłości duchy – "Ostatniej nocy w Soho" to hipnotyzujący spektakl subtelnej grozy, od którego ciężko oderwać wzrok. Szkoda tylko, że gdy odrzeć go z tych wszystkich rekwizytów, nie zostaje praktycznie nic.
Jestem psycholożką, a obecnie również studentką kulturoznawstwa. Pisanie towarzyszyło mi od zawsze w różnych formach, ale dopiero kilka lat temu podjęłam decyzję, by związać się z nim zawodowo. Zajmowałam się copywritingiem, ale największą frajdę zawsze sprawiało mi pisanie o kulturze. Interesuje się głównie literaturą i kinem we wszystkich ich odmianach – nie lubię podziału na niskie i wysokie, tylko na dobre i złe. Mój gust obejmuje zarówno Bergmana, jak i kiczowate filmy klasy B. Po godzinach piszę artykuły naukowe o horrorach, które czasem nawet ktoś czyta.
Napisz do mnie:
maja.mikolajczyk@natemat.pl
"Ostatniej nocy w Soho" to horror Edgara Wrighta, pochodzącego z Wielkiej Brytanii reżysera takich filmów jak "Baby Driver" czy "Hot Fuzz – Ostre psy".
W rolach głównych zagrały w nim dwie popularne aktorki młodego pokolenia – Anya Taylor-Joy ("Gambit królowej") oraz Thomasin McKenzie ("Jojo Rabbit").
Film estetyką i fabułą nawiązuje do włoskich kryminałów giallo oraz thrillerów psychologicznych w stylu Romana Polańskiego.
Zatańcz to jeszcze raz, Sandie
Największym marzeniem Eloise (Thomasin McKenzie) jest zostanie projektantką mody. Młoda kobieta nie ma więc dylematu z wyborem studiów i decyduje się na najbardziej prestiżową uczelnię artystyczną w Londynie, by uczyć się projektowania od najlepszych ekspertów w kraju.
Niestety, na miejscu okazuje się, że serce Wielkiej Brytanii jest dla wychowanej na prowincji Eloise zbyt przytłaczające. Znajduje jednak na to sposób – gdy tylko może, ucieka w sny, które przenoszą ją do Londynu jej ukochanych lat 60.
W marzeniach sennych młoda kobieta podgląda Sandie (Anya Taylor-Joy), charyzmatyczną piosenkarkę i tancerkę. Początkowo jest zafascynowana jej barwnym życiem, jednak prędko ujawnia ono swoje cienie. Duchy z przeszłości zaczną ścigać Eloise już nie tylko w snach, ale także na jawie, zmuszając ją do rozwiązania kryminalnej zagadki sprzed lat.
Kac po "Ostatniej nocy w Soho"
Edgar Wright to reżyser znany z konstruowania swoich filmów na cytatach czy kliszach. "Baby Driver" to buzująca młodzieńczą energią oda do kina akcji lat 80., a pierwsza część tak zwanej Trylogii Cornetto, czyli "Wysyp żywych trupów" to pastisz zaczynającej się od "Nocy żywych trupów" George'a A. Romero długiej tradycji filmów o zombie.
Wright nie inaczej postępuje w "Ostatniej nocy w Soho", na który składają się jego fascynacje krwawymi, włoskimi gialli (szczególnie neonowymi "Suspiriami" Daria Argenta) oraz thrillerami psychologicznymi spod ręki Romana Polańskiego, które nie zdradzały prędko, co jest rzeczywistością, a co wytworem psychiki bohaterów czy bohaterek. Pojawiają się też jednoznaczne nawiązania do "Wstrętu" – pewne sceny z thrillera z Catherine Deneuve w roli głównej zostały żywcem przeniesione do filmu Brytyjczyka.
Reżyser znany jest też z łączenia różnych, czasami przeciwstawnych sobie gatunków i tym razem nie odmówił sobie mariażu paru z nich. Mamy więc i musical, i kryminał, i trochę filmu o dorastaniu oraz wreszcie horror, którego paradoksalnie w stosunku do strategii promocyjnej dystrybutorów jest w filmie jednak najmniej.
Unoszące się nad filmem Wrighta widmo doskonałego kina robi robotę, ale prawdziwe cuda zawdzięcza on oku i umiejętnościom montażysty. Paul Machliss, współpracując z reżyserem przy innych jego filmach, udowodnił, że nie brakuje mu wyczucia, ale przy "Ostatniej nocy w Soho" przeszedł samego siebie. Każda sekwencje snu, w którym perspektywa Eloise przeplata się z tą Sandie, to małe dzieło sztuki.
Siłą "Ostatniej nocy w Soho" jest także rewelacyjny casting. Główne skrzypce grają oczywiście dwie aktorki młodego pokolenia o zupełnie różnych energiach – Anya Taylor-Joy ("Gambit królowej") oraz Thomasin McKenzie ("Jojo Rabbit"). Ta pierwsza we wspólnych scenach potrafiła przyćmić McKenzie, lecz nie wynikało to z różnic w aktorskim fachu, a większym egotyzmie bohaterki granej przez Taylor-Joy.
Nie zawiódł też drugi plan, obsadzony tak charyzmatycznymi osobowościami, jak piękny brzydal Matt Smith ("The Crown", "Doctor Who") czy znana z "Gry o Tron" Diana Rigg oraz mroczny Terence Stamp ("Wanted – Ścigani").
Bawimy się niby świetnie, ale gdy wszystkie wątki zostaną zamknięte, a na kinowym ekranie pojawią się napisy, zostajemy z kacem. "Ostatniej nocy w Soho" to bowiem impreza z gatunku tych, na których balowało się świetnie, ale po nie mamy właściwie pojęcia, po co nam to wszystko było.
#MeToo w cieniu taniego kryminału
Wizualna oprawa filmu grozy Wrighta zawróciła wielu osobom w głowie i już teraz słychać głosy, że to "najlepszy film tego roku". Ja do tego chóru niestety nie dołączę, chociaż też miałam nadzieję, że horror nawiązujący do twórczości Argenta i Polańskiego będzie moim tegorocznym faworytem.
Postmodernizm w kinie kocham i szanuję, ale na samych cytatach dobrego filmu się nie zbuduje, co na polskim podwórku rok temu mogliśmy obserwować przy okazji maksymalnie odtwórczego "W lesie dziś nie zaśnie nikt" Bartosza M. Kowalskiego.
Nieustanne mruganie okiem do widza nie jest wartością samą w sobie, a poza tym jest męczące, gdy ogranicza się tylko do tego. Sięganie po odwołania estetyczne czy nawet fabularne jest ok, jeśli towarzyszą temu jakieś innowacje. Kiedy jednak reżyser odpuszcza to sobie na rzecz pławienia się w ulubionych motywach, widzowie w efekcie dostają film, który widzieli już tysiące razy.
Świeżość "Wysypu żywych trupów" czy "Hot Fuzz – Ostrych psów" polegała na wyolbrzymieniu do absurdu gatunkowych klisz, co dawało nową jakość znanym tropom. W "Ostatniej nocy w Soho" Wright jakby zapomniał o tym, że umie bawić się kliszami i ograniczył się tylko do ich świadomego, ale mimo wszystko skopiowania.
Co więcej, w pierwszym akcie historia zdaje się zmierzać w oryginalnym kierunku i trudno nam przewidzieć, co za chwilę się wydarzy. Dalej jednak narracja wchodzi na bardziej kryminalne tory i rozjeżdża się w najbardziej znanych dla tego gatunku kierunkach, jakie można sobie wyobrazić.
W historię o dorastaniu o strukturze kryminału z elementami horroru i thrillera psychologicznego (wypowiedziane na jednym oddechu) wepchnięto jeszcze opowieść z gatunku #MeToo. Chociaż finałowa konkluzja utrzymana w tym duchu odpowiada rzeczywistości wielu kobiet, kolejny film zawierający tego typu wątek (patrz niedawny "Ostatni pojedynek" Ridleya Scotta), zaczyna pachnieć nie idealizmem twórców, a śmierdzieć koniunkturalizmem wytwórni filmowych.
Domyślam się jednak, że "Ostatniej nocy w Soho" przez swój wizualny potencjał ma szansę w niektórych kręgach zostać filmem kultowym. Nie byłby to pierwszy raz, kiedy forma zatriumfowałaby nad treścią – wspomniane wcześniej "Suspiria" też zapracowały na swój status raczej spektakularną dla oka oprawą niż scenariuszem.
Różnica jednak jest taka, że przed horrorem Argenta nikt jeszcze nie bawił się w taki
sposób kolorami. Wright jedynie powtórzył znane ruchy, składając swój film na ołtarzu godnym jedynie epigona.
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut