Obama wygrał miażdżąco, ale tylko pozornie. Poznajcie system, w którym prezydentem może być ten z mniejszym poparciem
Michał Mańkowski
07 listopada 2012, 13:23·3 minuty czytania
Publikacja artykułu: 07 listopada 2012, 13:23
Barack Obama zdecydowanie wygrał z Mittem Romneyem w wyścigu o prezydencki fotel. Według najnowszych wyników Obama zdobył 303 głosy elektorskie w stosunku do 206 Romneya. I choć przewaga wygląda na miażdżącą, to w rzeczywistości wcale taka nie jest. A wszystko przez skomplikowany system elektorski, który obowiązuje w Stanach Zjednoczonych. Paradoksalnie, prezydentem USA może zostać nawet kandydat, który otrzyma mniej głosów od wyborców. Wyjaśniamy dlaczego.
Reklama.
System wyborów prezydenckich w USA jest jednym z najbardziej skomplikowanych na świecie. Ustalono go ponad 200 lat temu podczas tworzenia państwa amerykańskiego i mimo szerokiej krytyki w dzisiejszych czasach raczej nie zapowiada się na zmiany.
Dziś wszyscy mówią o głosowaniu na Obamę i Romneya, ale formalnie obywatele USA głosują na elektorów, którzy dopiero w grudniu na specjalnym głosowaniu wybiorą prezydenta. Amerykanie na karcie wyborczej wskazują, który duet (prezydent i wiceprezydent) popierają, ale tak naprawdę w tym momencie oddają głos na elektorów, którzy później zagłosują już bezpośrednio na prezydenta.
Ich liczba od 1964 roku wynosi 538 i odpowiada liczbie kongresmenów, do których dodano trzech przedstawicieli Dystryktu Kolumbii. Do zwycięstwa w wyścigu o prezydencki fotel potrzeba co najmniej 270 z nich. Aktualnie podliczono głosy ze wszystkich stanów za wyjątkiem Florydy, która zapewnia 29 głosów elektorskich. Według tych danych Barack Obama zdobył 303 głosy w stosunku do 206 Romneya.
Tutaj znajdziesz dokładne wyniki wyborów prezydenckich w USA.
Pozory mylą
Przewaga wygląda na miażdżącą, ale w rzeczywistości wcale nie jest taka duża. Na tę chwilę Obama ma 58,9 a Romney 56,6 milionów głosów oddanych przez Amerykanów. W trakcie podliczania był jednak moment, gdy mimo znacznej różnicy w liczbie głosów elektorskich, poparcie wyborców było na niemal identycznym poziomie.
Liczba elektorów z danego stanu zależy od jego ludności. Najwięcej ma ich Kalifornia (55), Texas (38) i Floryda (29), a najmniej małe lub słabo zaludnione m.in. Wyoming, Montana, czy Vermont – tylko po trzech.
Najciekawiej robi się jednak po ogłoszeniu wyników z danego stanu, ponieważ w niemal wszystkich (wyjątkiem jest niewielka Nebraska i Maine) obowiązuje zasada "zwycięzca bierze wszystko". Ten, kto otrzyma większe poparcie wyborców dostaje z automatu wszystkie głosy elektorskie danego stanu. Nie ma znaczenia, jak wysokie było zwycięstwo 80 do 20 procent, czy jedynie 51:49. Wygrałeś, więc dostajesz poparcie wszystkich elektorów.
Zobacz też: Obama po raz drugi prezydentem USA. Czego spodziewać się po jego kadencji?
Mniej, ale więcej
W efekcie może dojść do sytuacji, gdy więcej głosów elektorskich (a co za tym idzie zostanie prezydentem) zdobędzie kandydat, który w rzeczywistości otrzymał mniejsze poparcie wyborców. Wynika to z tego, zwycięstwo np. w Kalifornii jest dużo bardziej wartościowe – z punktu widzenia ostatecznego wyniku – niż w kilku mniejszych stanach razem wziętych. Do takiej sytuacji doszło trzykrotnie w historii wyborów prezydenckich w USA. Po raz ostatni w 2000 roku, kiedy George Bush wygrał z Alem Gorem mimo tego, że ten drugi uzyskał o około pół miliona głosów więcej.
Warto zaznaczyć, że elektorzy z całego kraju nie spotykają się w jednym miejscu. Głosy wysyłają ze swoich stanów do Przewodniczącego Senatu, który na posiedzeniu obu Izb Kongresu otwiera koperty i oficjalnie zlicza głosy.
Od razu nasuwa się pytanie, skąd pewność, że wybrani elektorzy zagłosują zgodnie z wcześniejszą deklaracją, a w ostatniej chwili nie zmienią zdania. Każdy z nich jest zobowiązany do głosowania na kandydata, którzy wygrał w ich stanie. Jeżeli zrobią inaczej, grożą im kary. System widocznie się sprawdza, bo od ponad stu lat wyłamało się jedynie dziewięciu elektorów. Niemniej jednak ich zmiana nie wpłynęła na ostateczny wynik wyborów
A może tak remis?
Teoretycznie może dojść także do sytuacji, gdy kandydaci obu partii podzielą się głosami elektorów po równo (269). Wtedy o wyborze prezydenta decyduje Izba Reprezentantów, a wiceprezydenta Senat. Gdyby tak się stało w tegorocznych wyborach, prezydentem zostałby nie Obama, ale Mitt Romney, ponieważ to republikanie mają większość w Izbie Reprezentantów.
Kto może zostać elektorem? Teoretycznie każdy za wyjątkiem członków Kongresu lub urzędników federalnych. Jednak teoria to jedno, a praktyka drugie. W rzeczywistości elektorami najczęściej są prominentni politycy oraz partyjni działacze.