Ma 27 lat, a już zdobył wszystko, co tylko się dało. 22 medali olimpijskich - najwięcej w historii. 18 złotych - najwięcej w historii. Już jako 15-latek brał udział w igrzyskach olimpijskich w Sydney. Po Londynie zapowiedział odejście. Ale czy na długo? Michael Phelps to jedna z najciekawszych postaci współczesnego sportu. Jego biografia, wydana przez "Znak", właśnie dzisiaj, 7 listopada, ma swoją premierę. Czytałem, mogę polecić.
Phelpsa - zawodnika mogliśmy w ostatnich latach podziwiać. Jak bił kolejne rekordy świata, czy to w stylu motylkowym, czy w dowolnym, czy w zmiennym. Wszechstronny jak mało kto. Jak w Pekinie w 2008 roku dokonał rzeczy niebywałej, zdobywając na jednych igrzyskach olimpijskich aż osiem złotych medali w pływaniu i bijąc tym samym o jeden legendarnego Marka Spitza.
Święta? I co z tego? I tak trenował
W książce, którą napisał Brian Cazanuee, nie ma jakichś afer, nie ma alkoholu czy przekleństw, do czego przyzwyczaiło nas kilka niedawnych biografii piłkarzy. Jest za to świat, oglądany oczami sportowca. Wielkiego sportowca. Nie tylko ten na basenie, gdzie Phelps trenował dwa razy dziennie. Rano i po południu, w sumie w ciągu doby przepływając około 12-13 kilometrów. Niesamowite jest to, że przez cztery lata między igrzyskami odpuścił tylko jeden dzień treningowy. Pływał nawet w święta, wstając o świcie. Trenował, jeżdżąc jednocześnie po kraju i propagując pływanie. Na trening nie był w stanie wyjść, gdy usunięto mu zęby mądrości i odczuwał ból.
Michael Phelps ustanawia jeden ze swoich rekordów świata:
Tyle Phelps - pływak. A jaki jest Phelps - człowiek? Zdziwicie się. Wcale nie przykłada olbrzymiej wagi do zdrowego żywienia. W wiosce olimpijskiej był stałym klientem McDonalda. Kiedyś jeden dziennikarz widział go w studio telewizyjnym, jak siedzi na kanapie, a w ręku ma puste opakowanie po pizzy. W jednej chwili zjadł całą. Phelps jest też maniakiem gier komputerowych. I innych sportów, kiedyś grał w koszykówkę, w lacrosse i w futbol amerykański. A jako dziecko, na basenie, potwornie bał się wody. On, człowiek, którego potem bali się przed startem wszyscy. Choć może nawet się go nie bali. Po prostu wiedzieli, że dopłyną do mety parę sekund później.
Hip-hop kontra country
Ciekawy jest też opis relacji Phelpsa z trenerem Bobem Bowmanem. Sielanka? Gdzie tam. Panowie wiele razy ostro się kłócili. Z jednej strony był potwornie wymagający szkoleniowiec, z drugiej - potwornie utalentowany pływak, którego do pracy trzeba było przymuszać. Niekiedy dość brutalnie. Panowie byli jak ogień i woda. Nie tylko z charakteru. Bowman słuchał muzyki country, jego podopieczny hip-hopu. Widząc Pheplsa ze słuchawkami na uszach, zmierzającego w skupieniu na słupek startowy, zawsze się zastanawiałem, czy ma swój ulubiony kawałek. I w książce dostałem odpowiedź. Eminem, "Till I collapse". Całkiem dobry wybór.
Wspomniana piosenka Eminema:
Przed igrzyskami w Londynie pisałem w naTemat tekst na kontrowersyjny temat. O seksie w wiosce olimpijskiej. Rozmawiałem ze znanym polskim sportowcem i znanym działaczem, który na igrzyskach był kilkakrotnie. Zaprzeczali, mówili, że nic takiego nie ma tam miejsce.
Phelps, choć nie opisuje ze szczegółami kolejnych imprez, między wierszami informuje nas, że, owszem, pływacy święci nie są. Ich rywalizacja przypada z reguły na pierwszą połowę igrzysk. Gdy mają start dzień po dniu, a niekiedy nawet, jak Phelps, dwa wyścigi w ciągu czterdziestu minut, w wiosce żyją jak mnisi. Ale gdy tylko kończy się rywalizacja ci mnisi stają się zwierzętami. Phelps pisze o głośnej muzyce, alkoholu i zjawisku, które nazywa wymianą pokoi. Chyba wiadomo, co ma na myśli.
Co ciekawe, najmłodszych olimpijczyków izoluje się od tego wszystkiego. Gdy miał 15 lat i poleciał na pierwsze igrzyska do Sydney, zasugerowano mu, że byłoby lepiej, gdyby tuż po ostatniej konkurencji wrócił do Stanów. Cztery lata później został do końca i później on sam namawiał młodszą koleżankę, by po ostatnim występie opuściła wioskę. Bo wiedział, co się w niej dzieje. Miał doświadczenie.
Być jak hokeiści
W książce "Ghostwriter" Roberta Harrisa można zobaczyć, czym dobra biografia różni się od złej. Ta pierwsza wychodzi od jakiegoś ciekawego zdarzenia, druga - od słów stylu: "Przyszedł na świat tego a tego, w tym roku, w szpitalu takim a tym. Był synem…".
Biografia Phelpsa zaczęta jest fajnie. Ateny, 2004 rok. Michael siedzi w swoim pokoju w wiosce olimpijskiej. Następnego dnia ma pierwszy start, jest faworytem. Ogląda "Cud w Lake Placid" - film opowiadający historię amerykańskich hokeistów, którzy przed igrzyskami trenowali do upadłego, by tam, w finale, właśnie w Lake Placid, sensacyjnie pokonać Związek Radziecki. Phelps jest odpowiednio zmotywowany zasypia, myśląc o bohaterach sprzed 24 lat. On cały czas słyszał nad głową krzyki Bowmana. Oni jak najszybciej jeździli po lodowisku, od bramki do bramki, a potem słyszeli od trenera: "Jeszcze raz! Jeszcze raz!".
Michael Phelps uczy pływania kraulem:
Mars, a nie Księżyc
Trochę tylko szkoda, że książka tak nagle się kończy. Zostaje 50 stron, a tu dopiero wspomniane igrzyska w Atenach. Potem zaczyna się pęd i dostajemy tylko krótkie wzmianki o kolejnych mistrzostwach świata, a na koniec Michael pisze, że chciałby dobrze wypaść w Pekinie. Im dalej, tym szybciej. Zupełnie jak w czasie wyścigu. Tyle, że w tym przypadku czytelnik trochę traci. O ostatnich kilku latach przeczyta tylko we wstępie.
Na koniec jedna sytuacja, wspomniana pod koniec książki. Przed igrzyskami w Pekinie dziennikarze spytali Spitza, co by było, gdyby Phelps powtórzył jego osiągnięcie, zdobywając siedem złotych medali. - To by było, jak drugi człowiek na Księżycu - powiedział.
- A gdyby zdobył osiem - dopytywali?
- Pierwszy człowiek na Marsie.
Michael, witaj na Czerwonej Planecie. Szkoda tylko, że w książce nie opowiedziałeś jak było.