Przemysław Babiarz to nie Dariusz Szpakowski. Przyznaje, że ma do siebie dystans, pokazuje, że umie się śmiać ze swoich wpadek. Jednocześnie kocha swój zawód. Ale ten wywiad jest nie tylko i wyłącznie o sporcie. Będzie też o kreowaniu informacji przez media i o krzyżu na Krakowskim Przedmieściu. - Ci ludzie pod nim byli słabsi, jednocześnie wulgarnie ich obrażano - mówi mi Babiarz.
Dariusz Szpakowski nie ma do siebie dystansu. A pan ma?
A dlaczego pan o to pyta?
Kiedyś stworzył pan nowy styl pływacki. Poliuretanowy. Albo powiedział pan: "Otylia Jędrzejczak na dole ekranu zaraz ją wyłowimy".
Zaraz ją wyłowimy, znakomite (śmiech). Naprawdę tak kiedyś powiedziałem? Wie pan, gdy jestem w dobrym humorze, łatwo jest mi to przyjąć. Ale gdybym był zdenerwowany, albo gdybym miał przekonanie, że mój komentarz to jakaś porażka, wtedy każda taka uwaga by mnie jakoś tam mocno ukłuła. Z realizacji igrzysk w Londynie jestem zadowolony i pewnie dlatego tak się z tego śmieję. Mam kolegę, z którym czasami biegam, Włocha z pochodzenia. I on do mnie mówi ostatnio: "No, Przemek, gratulacje. Tym razem nie powiedziałeś, że ktoś jest Kanadyjczykiem z Kanady". Podobno takie coś powiedziałem w czasie igrzysk w Pekinie. A potem dodałem pytanie: "No bo skąd mógłby być Kanadyjczyk"?
My patrzymy i jednocześnie mówimy. Musimy jednocześnie skoordynować obserwację i nazywanie. Często mam tak, że coś mówię i już po sekundzie wiem, że zaliczyłem jakąś wpadkę. Koncentracja jest niezbędnym elementem każdego występu. Czy aktora, czy komentatora. Czy, również, sportowca.
Mam wrażenie, że bardzo dużo pan wie o dyscyplinach, które komentuje.
Wiedza jest elementem kluczowym. W przypadku komentatora najważniejsza jest improwizacja. A ona może być tym lepsza, im więcej wiemy, im bardziej możemy poszerzać nasze terytorium i bogactwo skojarzeń. Najpierw człowiek musi się jak najwięcej dowiedzieć o zawodnikach, którzy będą się mierzy. A potem musi wysunąć jakieś własne hipotezy. Bez tych hipotez nie ma dialogu z rzeczywistością. Cały czas staram się myśleć o tym, co może się zdarzyć w danej konkurencji i potem patrzę, czy mi się to sprawdza. W teatrze zawsze mówiło się, że dialog jest bogatszy, bardziej twórczy od monologu.
Wywiad z Przemysławem Babiarzem,
dla portalu supersamiec.pl:
Czego koniecznie musi się pan dowiedzieć przed komentowaniem?
Weźmy, nie wiem, rzut dyskiem mężczyzn. Analizuję, jak dwóch zawodników wypada w rywalizacji między sobą, czyja forma rośnie, a czyja spada, kto lepiej znosi presję, kto jest bardziej doświadczony, kto lepiej da sobie radę w deszczu. Albo taki skok o tyczce.
Tam deszcz i wiatr potrafią wypaczyć wyniki zawodów.
Właśnie. I jeśli ktoś skacze świetnie technicznie, raczej da sobie radę w trudnych warunkach. Gorzej z tymi, którzy skaczą bardziej siłowo. Im się może nie powieść, gdy leje lub wieje.
Zna pan wszystkie rekordy świata?
Niektóre tak, ale pozostałe jestem w stanie mniej więcej określić.
Dwieście metrów motylkiem mężczyzn?
Wydaje mi się, że to jest 1:51:51. I to jest Michael Phelps. I to jest wynik, który on popłynął w superszybkim kostiumie na mistrzostwach świata w Rzymie w 2009 roku.
Jestem pod wrażeniem.
Ale taka wiedza to jest punkt wyjścia, ważne by umieć porównać poszczególne wyniki w relacji do siebie. Wtedy znajdziemy parę paradoksów. Podam taki przykład. Najszybszy jest kraul, potem motylek, potem grzbiet, na końcu żabka. Ale w tym ostatnim stylu jest specyficzny nawrót, z nogami do motylka, który go bardzo przyspiesza, to jest nawrót koziołkowy. W motylku tego nie ma. I teraz na krótkim basenie, gdzie na 200 metrów wykonuje się aż 8 obrotów, grzbiet ma lepszy rekord świata od motylka. Mimo że jest stylem wolniejszym.
Pływanie jest dość trudne do skomentowania, bo wiele dzieje się pod wodą.
Ale teraz kamery wkraczają i tam. Mamy w telewizorze pływaka, obserwowanego jakby z dna basenu. I w takiej sytuacji oglądający widzi więcej, zatem więcej wymaga też od komentatora. Załóżmy, że płyną na plecach, jest nawrót, Radek Kawęcki głębiej się zanurza, po czym wynurza się dalej niż jego rywalem. I teraz jak to zinterpretować? Pozornie musiał pokonać dłuższą drogą, bo przecież był bliżej dna. Ale to nieważne, bo on zyskuje na wyporności, mocniej go wyrzuca ta siła i to mu się opłaca. Komentator takie rzeczy musi wiedzieć.
Podobnie jak to, że Otylia zawsze przyspiesza na trzeciej długości basenu.
Przyspieszała. Szkoda, że musimy mówić o tym w czasie przeszłym. Przykładów takich jest wiele. Ryan Lochte ma świetny nawrót, a Sun Yang genialnie płynie ostatnich 200 metrów. To trzeba obserwować na różnych zawodach, z kartki tego nie byłbym w stanie wyczytać.
Powiedział pan w jednym z wywiadów, że wiele zawdzięcza polskim trenerom pływania.
Oni mnie wiele nauczyli, byli bardzo życzliwi. Gdy TVP wyznaczyła mnie do komentowania pływania, miałem okazję wielokrotnie z nimi rozmawiać. Zapraszali na treningi, dzielili się spostrzeżeniami. Pomagali też sami pływacy, z którymi rozmawiałem, a oni opowiadali mi o jakimś wycinku swojej pracy. Na przykład Bartek Kizierowski. To jest bezcenne dla komentatora. No bo skąd on ma o tym wiedzieć? Przecież ja sam pływakiem nie byłem. Owszem, na basen chodzę. Ale pływanie amatora do zawodowca, to jest tak jakby porównywać furmankę do bolidu Formuły 1.
Kiedy w miarę regularnie pływałem, na poszczególnych dystansach miałem wyniki dwa razy gorsze od rekordów świata.
A to tak jest dobrze, nawet bardzo jak na amatora. Co innego w bieganiu. Tutaj rekord świata na bieżni to 26:17, a na ulicy bodajże 27:01. A jak pan w jakimś biegu ulicznym zrobi 54 minut, to to jest wynik przeciętny. Gdyby pobiegł pan dziesięć minut szybciej, wtedy można by mówić o wyniku dobrym jak na amatora.
Przemysław Babiarz o bieganiu:
Lekkoatletyka jest od pływania ciekawsza?
Jest bardziej różnorodna. Tam są same wyścigi, a tutaj mamy biegi skoki i rzuty. Uwielbiam jeden i drugi sport, choć na pewno lepiej znam historię lekkoatletyki niż historię pływania. I tutaj łatwiej byłoby mi mówić o wielkich bohaterach z przeszłości.
Wydaje mi się, że w polskim sporcie mamy coraz mniej takich bohaterów. Wynik z Londynu to duży zawód? Czy jednak skłania się pan do tezy, że on odzwierciedla mizerny stan polskiego sportu?
Pamiętam jak w lutym tego roku Paweł Słomiński, który stał na czele zespołu Londyn 2012, mówił o 25 szansach medalowych. Szans z reguły wykorzystuje się od 30 do 50 procent. Czyli wtedy można było powiedzieć, że realnie mamy szansę na wynik z przedziału 8-12 medali. Zdobyliśmy 10. Czyli, patrząc, na chłodno, zmieściliśmy się w widełkach. Ale są też dwa inne czynniki. Po pierwsze, gdyby medal zdobyli siatkarze, o wyniku mówiłoby się inaczej. Bo taki medal się multiplikuje. I przez liczbę osób, które go wywalczyły, i przez mecze, które należało rozegrać, czas trwania całego turnieju. Po drugie, mamy prawo oczekiwać od sportowca, że ten będzie na igrzyskach w maksymalnej formie. Że pobije życiówkę albo przynajmniej poprawi najlepszy wynik w sezonie. No, chyba że jest po kontuzji. Ale w Londynie była spora grupa zdrowych sportowców, która medal przegrała, choć wydaje się, że była w stanie go zdobyć.
Takie często padające sformułowanie – „nastąpił błąd w przygotowaniach”.
Tak musiało być. I to jest wina nie tylko sportowca, ale też bardzo często jego trenera. Co do samych igrzysk, patrząc całościowo, dla mnie 10 medali to jednak niedosyt.
Pytam, bo wydaje mi się, że dużo jest dziennikarzy sportowych, którzy się nim nie interesują. Czy wręcz się na nim nie znają. Jedni robią to z czystego obowiązku, bo im za to płacą. Drudzy szybko czują się wypaleni.
Przede wszystkim w tej chwili jest dużo więcej mediów i, co za tym idzie, dużo więcej dziennikarzy zajmujących się sportem. Kiedyś się mówiło z przekąsem: „E, w Internecie pracuje. W gazecie to jest ktoś”. A teraz ten dziennikarz internetowy jest absolutnie porównywalny w sensie prestiżu mediów. Poza tym ważne jest to, czym się dziennikarz konkretnie zajmuje. Piłka nożna jest tak popularna, że ktoś, kto nią się zajmuje, musi wchodzić w nisze. Tropi tylko afery albo, nie wiem, zajmuje się transferami. Czymś około sportowym. Przyjechał do nas kiedyś taki starszy dziennikarz Sky News i miał na Woronicza coś na kształt wykładu. Powiedział coś w stylu: „Interesuję się tym, co dzieje się na boisku i ewentualnie w szatni. A to, czy się gdzieś tam pobili jacyś kibice, na trybunach albo poza stadionem, zostawiam innym dziennikarzom. To jest socjologia, coś poza meczem. Ja mam do zrobienia mecz – skład, zawodnicy, trener – te relacje są dla mnie kluczowe”. Nie ukrywam, że jestem bliski takiej definicji pracy dziennikarza. Są takie nisze, takie tematy około sportowe, do których ciężko podchodzić z pasją.
Na przykład?
To całe wałkowanie wyborów w PZPN. A, może ten wygra, może jednak tamten. Tu jakieś haki na kogoś, tu ktoś rezygnuje. Tu ktoś komuś coś obieca. Powiem panu szczerze. Gdybym ja miał się tym zajmować, pewnie już dawno byłbym wypalony. Ktoś tropi tych wszystkich baronów, fryzjerów, nazywa rzeczy po imieniu, a rzeczywistość się i tak nie zmienia. To może frustrować. Stąd pewnie to wrażenie, które sprawiają niektórzy dziennikarze.
Zdarzyło się panu przekazywać widzom wiadomość, którą uważał za mało istotną?
Oczywiście. I to nie raz.
Można jakiś przykład?
Uważam, że jeżeli w jakimś klubie ekstraklasy zmienia się trener, i to nie jest ani kluczowy klub ani jakaś specjalnie ważna osobowość, to dla mnie to nie jest news do głównych „Wiadomości”. „Jedenasty zespół w tabeli po trzech tygodniach zmienił trenera. Był pan X, teraz będzie pan Y” – tego typu komunikat uważam za zbędny. Taka jest moja opinia. Spokojnie, poczekajmy, zobaczmy, co będzie z tej jego pracy. Moim zdaniem więcej powinno się mówić o sporcie jako takim. Ja bym bardzo chętnie podał rekord świata w podnoszeniu ciężarów. Albo w pływaniu. Albo w strzelectwie, bo ludzie nie wiedzą, co oznacza, że ktoś ustrzelił 598 punktów na 600 możliwych. Nie wiedzą, jakich niesamowitych wymaga to umiejętności.
Lubi pan oglądać pobijanie rekordu świata?
W lekkoatletyce właśnie niekoniecznie. Tam jest wiele wyników, które będą trwały latami. I szczerze mówiąc ja bym chciał, by one trwały. By tych rekordów nikt nie pobijał. Teraz w Londynie Amerykanki rozprawiły się z wynikiem sprinterem NRD w sztafecie i to akurat bardzo mnie ucieszyło. Bo wymazano wynik, wiążący się z jakimiś dziwnymi historiami, z jakimś wspomaganiem. Ale ja generalnie wolę zawody drużynowe, taki Puchar Europy, gdzie duże znaczenie ma fakt, czy jesteś szósty czy siódmy. A biegi na rekord? Najpierw masz zająca, który dyktuje tempo. Potem drugiego. Dopiero potem ruszasz sam do przodu i walczysz z setnymi sekundy. To mnie mniej kręci.
Czytał pan nową książkę Łukasza Grassa „Trzy mądre małpy”?
Coś słyszałem, że napisał, ale nie, nie miałem okazji.
Skrytykował w niej współczesne media, które tracą wiarygodność, goniąc za sensacją. Które są skrajnie nie merytoryczne, nie mówią o tym, co ważne, a o tym co w prostych ludziach wzbudzi emocje. Pan też to zauważa?
Dzisiaj jest tak. Jeżeli jakaś bardzo znana osoba kichnie trzy razy, to o tym powiemy. Ale jeżeli stanie się coś istotnego, ale bez udziału tej znanej osoby, to to czasami może zostać schowane pod stół. Mnie to drażni, bo traci się w ten sposób miarę proporcji rzeczy. Zresztą ja często przeprowadzam taki eksperyment. Wyjeżdżam na dwa tygodnie na urlop, obojętnie gdzie. Tam staram ani nie włączać telewizora, ani nie uruchamiać Internetu, ani nie czytać gazet. Chcę po prostu wypocząć. Wracam i sprawdzam, co się wydarzyło. Ile jest takich spraw, które naprawdę warto zapamiętać. Czy to w polityce, czy w sporcie. W sporcie są jeszcze konkretne zawody, czasami ważne wyniki. Ale normalnie jeżeli w innych sferach dzieje się jedna taka istotna rzecz, to to jest wszystko.
Musi produkować informacje. Coś, co stworzono, by informować, co się teraz dzieje, przekształciło proporcje i zaczęło produkować newsy. Wie pan, newsa można zrobić nawet z tego, że trawa rośnie. Wystarczyć stanąć na trawie, postawić naszego, znanego człowieka, dobrze go oświetlić. A to jest przecież banalne, to rośnięcie trawy, chyba że ona musi urosnąć na czas. Jak to było w przypadku Stadionu Narodowego.
Czyli wszystko staje się produktem?
Weźmy bankowość, oni tam cały czas używają terminu „produkt bankowy”, a przecież oni po prostu pożyczają pieniądze. Niczego nie produkują. Pożyczają tak, żeby zarobić. To jest żonglerka słowna. Ale jest jeszcze jeden problem. Telewizja dziś jest widowiskiem, gdzie ktoś występuje, a ktoś go przed telewizorem ogląda. I te reguły widowiska zaczynają coraz bardziej przesłaniać reguły dziennikarstwa tradycyjnego. Ono miało adekwatnie opisać rzeczywistość. A dziś trzeba to zrobić atrakcyjnie, zrobić wszystko, by przyciągnąć widza. A to jest już show-biznes. Gdy show-biznes zaczyna dominować nad dziennikarstwem, to znak, że dzieje się źle.
Dobrze, że pan mówi o show-biznesie. Z jednej strony nie sprawia pan wrażenia osoby mającej parcie na szkło. Z drugiej, był przecież udział w programie „Gwiazdy tańczą na lodzie”. Nie uwierzę, że chodziło tylko o zainteresowanie łyżwiarstwem.
Jestem osobą, którą łatwo jest namówić na rzeczy, na które nie powinna się była zgodzić. To jest właśnie jeden z takich przykładów.
Powie pan, jak to było?
Zaproszono mnie do pierwszej edycji tego programu. I ja wtedy pomyślałem sobie tak: „Może będzie to odrobinę dowcipne, że facet, który sam to komentuje, teraz wejdzie na lód”. I druga sprawa – bardzo długo już nie jeździłem na łyżwach. I gdzieś w głowie siedziało takie pytanie: „Przemek, a może warto sprawdzić, czego ty jeszcze w tym wieku się możesz nauczyć?” To trochę jak z moim bieganiem. Oczywiście człowiek może się stale poprawiać, może to robić aż do swojej śmierci. Wtedy pomyślałem, że program da mi możliwość potrenowania pod fachowym okiem, co może mi się już nigdy w życiu nie zdarzyć. Stąd ta decyzja.
Dziś pan żałuje?
Tam to wszystko było, czego oczekiwałem. Ale przede wszystkim zrozumiałem, że to jest pewien typ widowiska, w którym nie jestem podmiotem. Byłem przedmiotem. Były momenty, gdy czułem się do czegoś użyty. A nie lubię tego uczucia.
Trafiłem w Internecie na wywiad z panem, na temat krzyża na Krakowskim Przedmieściu.
Zgadza się, była tak rozmowa.
Słowa Babiarza, z wywiadu dla serwisu jerychomlodych.pl:
Krzyż, jak mówiłem, jest obecny w naszym życiu. Nie ma dla niego sfery neutralnej – są jego zwolennicy albo przeciwnicy. Argument o neutralności światopoglądowej to zabieg raczej erystyczny niż opis rzeczywistości. Świat opowiadający się za świecką przestrzenią publiczną jest w gruncie rzeczy przeciw krzyżowi. Musimy sobie to uświadomić. A także to, że obecność krzyża w życiu publicznym ma rozmaite konsekwencje, dlatego że dzięki niemu możemy odwoływać się do wartości, które budują społeczeństwo, wspólnotę.
Powiedział tam pan, że nie rozumie krytyki pod adresem obrońców krzyża. Że trzeba wyraźnie oddzielić sferę polityczną od tego, jacy ci ludzie byli i co uważali. Wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach ciężko o taki podział. Bo mamy dwa obozy i między nimi przepaść.
I chyba nawet nie ma tam kładki, by ją między tymi obozami przerzucić. Rzeczywiście, tutaj są dwa konteksty. Jeden jest społeczny, polityczny. I drugi – nazwijmy go ludzkim, ściśle religijnym. Kwestia oceny to tutaj kwestia hierarchii wartości. Dla mnie to jest tak – jeżeli wszystko jest tak samo ważne, to nic nie jest ważne. Życie bez pionu, bez czegoś wyżej, będzie siłą rzeczy rozbijało się na atomy. Ludzie gdzieś się zatracą, zniknie poczucie sensu. Wartości religijne są dla mnie ważniejsze od wartości politycznych i dlatego jestem skłonny bronić tych ludzi.
Nie widział pan tam ludzi, którymi ktoś zewnętrznie sterował?
Nie widziałem tam ludzi, którzy dostali pieniądze i zrobili coś za pieniądze. Widziałem kogoś, kto zrobił to z wewnętrznego poczucia obowiązku, któremu jakiś głos w środku kazał to zrobić. A do takich ludzi zawsze podchodzę z szacunkiem. Poza tym ci ludzie w kontekście społecznym jawili mi się jako ci słabsi. Byli po tej stronie raczej wyszydzanej.
Był pan wśród nich?
Kilkakrotnie wybrałem się tam na spacer. I obserwowałem. Jedną i drugą stronę sporu. Ta druga to byli ludzie, którzy wytaczali się z szynku na rogu, często pod wpływem alkoholu. I oni tych ludzi przy krzyżu obrzucali różnymi wyzwiskami. Ja to obserwowałem i nie miałem wątpliwości, kto tu jest słabszy, a kto jest agresywny.
Przemysław Babiarz i krzyż na jego breloku:
Brakuje panu solidaryzmu we współczesnym świecie?
W każdej możliwej skali, czy to miasta, państwa, czy świata, ludzie są stworzeni do tego, by tworzyć wspólnotę. Bo we wspólnocie następuje wymiana. Człowiek nie jest monadą, jak u Leibnitza. Nie jest sam dla siebie. Ma jakieś talenty, tworzy jakąś wartość i robi to dla kogoś drugiego. Ale też od tego kogoś jakąś wartość przyjmuje. To jest zasadnicze. I teraz jeżeli mamy jakieś tendencje, które taką wymianę w społeczeństwie uniemożliwiają, to taka wspólnota się atomizuje. Nie ma w niej wartości, rozwoju, a jednocześnie ludźmi, którzy są zatopieni w swoich celach materialnych, są bardzo podatni na manipulację. Przyjdzie ktoś silny i bardzo łatwo taka osoba może nimi rządzić.
Brzmi pan jak wykładowca na socjologii.
To teraz coś z życia. Wychowałem się w PRL-u, pamiętam jako chłopak co działo się na początku lat 80. I teraz jestem wrażliwy na wszelkie sytuacje, gdzie widzę nadmiar władzy, nadmiar państwa w stosunku do obywatela. W dodatku takiego państwa, z którym niekoniecznie jestem w stanie się utożsamić. Co więcej, ja byłbym skłonny się bronić przed takim państwem.
W czerwcu 1989 do wyborów szedł pan z entuzjazmem?
Szedłem. Ale w inny ludziach nie widziałem entuzjazmu sprzed paru lat. Dziwiłem się. Mówiłem: „Cholera, ludzie, upłynęło kilka lat, a wy nie macie w sobie już tej radości. Coś w was zgasło”. Frekwencja wynosiła wtedy chyba 69 procent. A ja myślałem sobie – „kurczę, a czemu nie 89?”. Po latach zrozumiałem, że te wszystkie doświadczenie ugruntowały w ludziach nieufność. Takie myślenie, że niby w tym 89 jest jakaś otwarta kurtyna, ale tak jakby ludzie widzieli, że za jedną będzie druga. A za tą drugą trzecia. A za tą trzecią czwarta.