Ocalała z katastrofy lotniczej znalazła się zupełnie sama w amazońskiej dżungli. Głodna, zdezorientowana i z robakami w ranie błąkała się po niej przez 10 dni. Oto historia Juliane Koepcke, która żyje do dziś.
Jestem psycholożką, a obecnie również studentką kulturoznawstwa. Pisanie towarzyszyło mi od zawsze w różnych formach, ale dopiero kilka lat temu podjęłam decyzję, by związać się z nim zawodowo. Zajmowałam się copywritingiem, ale największą frajdę zawsze sprawiało mi pisanie o kulturze. Interesuje się głównie literaturą i kinem we wszystkich ich odmianach – nie lubię podziału na niskie i wysokie, tylko na dobre i złe. Mój gust obejmuje zarówno Bergmana, jak i kiczowate filmy klasy B. Po godzinach piszę artykuły naukowe o horrorach, które czasem nawet ktoś czyta.
Napisz do mnie:
maja.mikolajczyk@natemat.pl
Juliane Koepcke jako jedyna przeżyła katastrofę lotniczą, do której doszło 24 grudnia 1971 roku.
Samolot peruwiańskich linii lotniczych Lineas Aereas Nacionales Sociedad rozbił się nad dżunglą amazońską.
Juliane przedzierała się przez wodę i dopiero po 10 dniach natknęła się obozowisko ludzi, którzy zaopiekowali się nią i przewieźli do szpitala.
Feralny lot w Boże Narodzenie
Atmosfera na pokładzie lotu LANSA 508 od początku była nerwowa. – To była Wigilia Bożego Narodzenia 1971 roku i wszyscy śpieszyli się do domu. Byliśmy źli, bo samolot miał siedem godzin opóźnienia – opowiadała po latach Juliane Koepcke w wywiadzie udzielonym BBC.
Peruwiańskie linie lotnicze Lineas Aereas Nacionales Sociedad Anonima właściwe z tego były znane – z częstych spóźnień i generowania problemów wszelkiego rodzaju. Co gorsza, już wtedy LANSA straciła dwie maszyny w katastrofach lotniczych, co również nie napawało optymizmem.
Dlaczego słynna peruwiańska biolożka Maria Koepcke weszła wraz ze swoją 17-letnią córką na pokład samolotu linii cieszących się tak złą sławą? Powód był prosty – spieszyły się z Limy do męża i ojca, który już czekał na nie przy wigilijnym stole w Pucallpie.
Lot miał trwać tylko niecałą godzinę, więc stwierdziły, że mogą zaryzykować. To była jednak najprawdopodobniej najgorsza decyzja w ich życiu.
Kobieta, która spadła na Ziemię
Gdy samolot w końcu wystartował, nad Limą szalała gwałtowna burza. Pilot od samego początku miał kłopoty z zapanowaniem nad maszyną, ale najgorsze dopiero miało nadejść. Juliane wspominała, jak samolot w pewnym momencie wleciał w czarną chmurę, jednak w przeciwieństwie do jej matki, początkowo ją to nie zmartwiło. – Lubiłam latać – powiedziała, tłumacząc swój brak zdenerwowania.
W rzeczoną chmurę maszyna wleciała niecałe pół godziny po rozpoczęciu lotu. Samolot znajdował się wtedy nad północno-zachodnią częścią dżungli amazońskiej, niedaleko rzeki Ukajali.
Po 10 minutach od znalezienia się w burzowym kłębowisku zaczął się koszmar. – Były bardzo silne turbulencje, samolot skakał w górę i w dół, z szafki spadały paczki i bagaże, po kabinie latały prezenty, kwiaty i świąteczne ciasta – opowiadała Juliane.
17-latka trzymała za rękę matkę do samego końca. W pewnym momencie ujrzała bardzo jasne światło przy lewym silniku. – Moja matka powiedziała do mnie bardzo spokojnie: "To już koniec, już po wszystkim". To były ostatnie słowa, jakie od niej usłyszałam – wspominała ocalała z katastrofy.
Kiedy piorun uderzył w samolot, maszyna rozleciała się na kawałki. Sześciu pracowników załogi i 86 pasażerów zaczęło spadać z wysokości 3 kilometrów nad amazońską dżunglą niedaleko miejscowości Puerto Inca.
Koepcke, która spadała przypięta do fotela, razem z trzema innymi osobami, wspomina, że otaczała ją całkowita ciemność, a głowę wypełniały krzyki ludzi i wwiercające się w mózg rzężenie silnika.
Ostatnią rzeczą, jaką Juliane zapamiętała z katastrofy, były zbliżające się liście dżungli. Później straciła przytomność.
Zielone piekło?
Pierwszą myślą Juliane po przebudzeniu było "Przeżyłam katastrofę lotniczą". Jak się prędko okazało, jedynie ona miała takie szczęście. 17-latka zaczęła nawoływać matkę, ale w odpowiedzi słyszała tylko dźwięki dżungli.
Koepcke dokonała przeglądu swoich obrażeń. Okazało się, że nie są one zagrażające życiu – miała złamany obojczyk, skaleczenia na nogach oraz – jak się później okazało – naderwane więzadło w kolanie. Mogła jednak chodzić.
Chociaż większości ludzi amazońska dżungla jawi się jako pełne niebezpieczeństw "zielone piekło", dla Juliane sprawa wyglądała nieco inaczej. 17-letnia wówczas dziewczyna spędziła wcześniej półtora roku z rodzicami na ich stacji badawczej w lesie deszczowym. Wiedziała więc, jak się w nim zachować, by przeżyć.
Koepcke miała na sobie jedynie białą, krótką sukienkę i jednego sandałka, bo drugiego straciła podczas katastrofy. Pozostały but jednak też zdjęła i wykorzystała do sprawdzania gruntu przed sobą. Kierowała się w stronę wody, bo wiedziała, że w niej będzie bezpieczniejsza.
Jedynym pożywieniem, jakie miała była paczka cukierków, która bardzo szybko się skończyła. Ponadto, chociaż w ciągu dnia było bardzo gorąco, nocami krótka sukienka była niedostatecznym okryciem.
Czwartego dnia, dziewczyna zauważyła nadlatującego sępa królewskiego. Wiedziała, co to oznaczało – w pobliżu musiały znajdować się ciała ofiar katastrofy. Miała rację i po chwili znalazła trzy fotele z ciałami wbitymi głową w ziemię.
– Zamarłam z przerażenia. Pierwszy raz widziałam ludzkie zwłoki – wspominała Juliane. Dziewczyna najbardziej bała się, że któreś z nich okażą się jej matką. Sprawdziła jedne z nich, ale miały pomalowane paznokcie u stóp – Maria Koepcke nigdy tego nie robiła. Juliane poczuła ulgę, której prędko się jednak powstydziła.
Dziesiątego dnia 17-latka ledwo trzymała się na nogach. Kiedy zobaczyła na wodzie dużą łódź, myślała, że ma halucynacje. Później zobaczyła małą ścieżkę prowadzącą głąb w dżungli, na końcu której znalazła chatę z dachem z palmowych liści, silnik zaburtowy i litr benzyny.
Ten ostatni bardzo jej się przydał. Juliane miała ranę na ramieniu, do której dostały się robaki o długości około 1 cm. Dziewczyna pamiętała jednak, jak ojciec leczył naftą ich psa z tej przypadłości.
Niewiele się zastanawiając, wyssała benzynę z kanistra i polała nią ranę. – Ból był przeszywający, gdy robaki próbowały zagłębić się do środka. Wyciągnąłem ich wtedy około trzydziestu, z czego byłam niesamowicie dumna – opowiadała.
"Głosy aniołów"
Juliane postanowiła spędzić noc w obozowisku. Gdy następnego dnia usłyszała głosy mężczyzn, powiedziała, że "to było jak słuchanie głosów aniołów". Kiedy tubylcy zobaczyli dziewczynę, zamilkli.
Młoda dziewczyna szybko jednak wytłumaczyła im po hiszpańsku swoje położenie, a ci udzielili jej pomocy i nakarmili. Następnego dnia zawieźli ją do szpitala.
Cała historia skończyła się dla Juliane szczęśliwie, ona i jej ojciec cały czas jednak nie wiedzieli, co stało się z Marią. Dwunastego stycznia, a więc niemal 3 tygodnie po katastrofie, w końcu znaleziono jej ciało.
Okazało się, że matka 17-latki również przeżyła wypadek, jednak jej obrażenia uniemożliwiały poruszanie się i Maria Koepcke zmarła kilka dni po katastrofie. – Boję się myśleć, jak wyglądały jej ostatnie dni – wyznała córka zmarłej.
Ocalała z katastrofy lotniczej wciąż mierzy się z traumą
Dziś Juliane Koepcke (po mężu Juliane Diller) pracuje w Monachium w bibliotece Państwowego Muzeum Zoologicznego. Podobnie jak jej rodzice, zajmuje się biologią.
Na podstawie historii Juliane w 1974 roku powstał film fabularny "Miracles Still Happen", a w 2000 roku Werner Herzog nakręcił dokument "Skrzydła nadziei", w którym wystąpiła ocalała z katastrofy. Sama Julianne spisała swoją historię w książce "Kiedy spadłam z nieba", która została wydana również po polsku.
Chociaż od czasu katastrofy minęły lata, tragedia nie pozwala o sobie zapomnieć. Jak Julaine wyznała w wywiadzie udzielonym CNN w 2009 roku, wszystkie szczegóły powracają do niej, gdy słyszy o kolejnych katastrofach lotniczych. "Przeraża mnie to. Mam wtedy tylko nadzieję, że skończyło się to szybko dla osób na pokładzie".
Z kolei w 2010 roku na łamach "Harper's magazine" wyznała, że wypadek śnił jej się po nocach. – Miałam koszmary przez wiele lat, a żałoba po mojej matce i innych pasażerach wraca do mnie wciąż i wciąż. Pytanie "Dlaczego tylko mi udało się przeżyć?" będzie mnie nawiedzać już do końca mojego życia – powiedziała.
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut
Nagle hałas ustał, a ja znajdowałam się poza samolotem. Zaczęłam spadać, wciąż uwięziona w fotelu. Leciałam głową w dół, a jedynym dźwiękiem, jaki słyszałam, było zawodzenie wiatru.
Juliane Koepcke
Wywiad dla BBC
(...) Myśleli, że jestem rodzajem wodnej bogini – postaci z lokalnej legendy, która jest hybrydą delfina i blondynki o białej skórze.