Xavier Dolan jest twórcą wyjątkowym – z jednej strony oskarżany o bycie Paulo Coelho współczesnej kinematografii, z drugiej wielbiony za wrażliwość i estetykę. Jedno jest pewne: nowym filmem Dolan nie przekona nieprzekonanych, a część jego fanów może w pewnym momencie znudzić się maratonem emocji, jaki zafundował w „Na zawsze Laurence”. I z seansu wyjść lub na nim zasnąć.
Prawie trzygodzinny film to duże wyzwanie dla 23-letniego reżysera. Jego wcześniejsze obrazy – „Wyśnione miłości” i „Zabiłem moją matkę” były utrzymane w specyficznym napięciu i powolnym tempie, które niestety nie sprawdziły się w przypadku „Na zawsze Laurence”. Film jest zwyczajnie za długi i nawet mnie, wielkiego fana młodego reżysera, w drugiej godzinie zaczął nużyć.
Dolan jak zwykle nie zawiódł estetyką. Muzyka tradycyjnie była rewelacyjna. Ścieżki dźwiękowe jego filmów pełne są elektronicznych utworów idealnie wtapiających się w klimat filmów. W „Na zawsze Laurence” usłyszymy Fever Ray, Visage, Duran Duran, The Cure czy Depeche Mode. Klasyka w najlepszym wydaniu, która z pewnością zapełni iPody hipsterów tłumnie udających się na projekcję.
Twórczość Dolana przez krytyków określana jest mianem wydmuszki, ładnego opakowania, które nie kryje nic w środku. Niestety nowym filmem autor nie obronił się przed tą tezą. Niemal trzygodzinny obraz jest zwyczajnie przegadany.
Dolan w „Na zawsze Laurence” serwuje nam typową dla siebie wrażliwość. Często banalną, jak scena, w której Laurence zostaje wyrzucony z pracy i pisze znamienne hasło na tablicy. Często drażniącą i prostą, jak odwołania do Biblii i męczeństwa Jezusa. Reżyser nie stara się współpracować z widzem, nie puszcza do niego oka i nie przymila się – bez względu na wszystko konsekwentnie przekazuje swoją wizję historii, swój punkt widzenia.
To może drażnić – Dolan jest w swoim filmie niepokorny. Nie jest rewolucyjny i do takiego nie pretenduje, lecz stara się w pełni realizować własne wizje. To zasługuje na szacunek. „Na zawsze Laurence” nie jest filmem, który będzie hitem telewizyjnym i nie dostarczy masy gadżetów okołofilmowych. Dolan ma wszystkie predyspozycje, by zostać gwiazdą mainstreamu, lecz w swoich pracach stara się raczej flirtować z komercją, niż tworzyć proste historie o emocjach.
Co ciekawe – emocje w „Na zawsze Laurence” są właśnie ukazane w sposób prosty, momentami banalny. Sylwetki bohaterów nie są podawane w intelektualnej otoczce, Dolan upraszcza charaktery postaci, ukazując prostotę, która drzemie w każdym z nas.
To nie jest film prawdziwy. W „Na zawsze Laurence” zobaczymy dramat głównego bohatera / bohaterki, trudne relacje z rodzicami i partnerką, lecz nie powinniśmy odbierać go w sposób dosłowny. Obraz nie pretenduje do bycia realistyczną historią mężczyzny, który czuje się kobietą. Bajkowa sceneria, pewne schematy, w których tkwią bohaterowie i uproszczone sceny przewijają nam historię do najważniejszych według reżysera momentów.
„Na zawsze Laurence” to przede wszystkim historia o pięknej, nieskończonej miłości, która z jednej strony dostarcza szczęścia, lecz z drugiej jest destrukcyjnym żywiołem, którego nie da się opanować. To opowieść o dwójce osób, które wbrew wszystkiemu postanowiły być ze sobą. To w końcu traktat o związkach, jakich już nie ma – skłonnych do prawdziwych kompromisów, współpracy i dyskusji.
Boimy się swoich emocji, rozłożenia kart swoich uczuć. Dolan swoją wrażliwością nie pasuje do współczesnego ideału związku znanego z „Seksu w wielkim mieście” czy komedii romantycznych z Meg Ryan. „Na zawsze Laurence” jest ciekawym rozłożeniem emocji na czynniki pierwsze, ukazaniem naszych słabości i bojaźni, a także ideału uczucia, które jest tak mocne i wzniosłe, że potrafi niszczyć i krzywdzić.
To z pewnością nie jest najlepszy film Xaviera Dolana. Liczę, że najlepsze ciągle przed nim. Młody reżyser nie udźwignął ciężaru, który postanowił nałożyć na swój grzbiet. Wydaje się, że nie do końca potrafił utrzymać tempo filmu. Reżyser ciągle tkwi w swoich ideałach wyśnionych miłości, dając nam porcję dobrego, lecz przegadanego kina.