Duże dziewczynki mają dziś w czym wybierać. Już nie tylko Rossmann, ale też Zalando i Sephora, a nawet YSL sprzedają kalendarze adwentowe dla kobiet. Wiele marek wypuściło je w tym roku po raz pierwszy (Chanel), inne zdecydowały się na dwie lub nawet trzy wersje (H&M, Douglas). Ale nie jest to czcza podaż. Częstotliwość wyszukiwania kalendarzy adwentowych rośnie skokowo. W 2020 roku wpisywaliśmy je w Google'a aż pięć razy częściej niż jeszcze w 2016.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Obrazek ze Świętym Mikołajem w kolorystyce zniuansowanej jak zestaw 12 kredek Bambino i okienka, które często rwały się przy otwieraniu. No i ta ekscytacja przy sprawdzaniu jaki kształt czekoladki (lub wyrobu czekoladopodobnego) się wylosowało.
Kalendarze adwentowe, podobnie jak roraty, czy rozdawane w szkole paczki z mandarynkami i słodyczami, dla urodzonych w latach 80. i 90. były nieodłącznym elementem świąt. Może i dlatego tak ochoczo wrócili do tej tradycji. I to bynajmniej nie żeby pokazać ją swoim dzieciom.
Jeden na osobę
Rynek kalendarzy adwentowych dla dorosłych rośnie w Polsce skokowo. Dość wspomnieć, że od 2016 roku częstotliwość ich wyszukiwania online wzrosła pięciokrotnie, a w zeszłym roku w okresie przedświątecznym google'owało je już blisko milion z nas. I nic nie wskazuje na to, żeby ten szał miał się skończyć. Tym bardziej, że co roku mamy do wyboru coraz więcej opcji.
Należący do polskiego konsorcjum LPP Sinsay w zeszłym roku wypuścił tani kalendarz adwentowy z biżuterią, a że zainteresowanie było olbrzymie, w sprzedaży są dziś trzy wersje: świąteczna i złota lub srebrna (regularnie znikają z magazynów, więc trzeba na nie polować).
Wiele marek poczynając od gigantów takich jak Sephora, Douglas i H&M aż po młode, polskie firmy (OnlyBio z kosmetykami eko czy GlamShop specjalizujący są w produktach do makijażu) ma w tym roku kalendarze w dwóch wersjach: premium i "na ubogiego krewnego".
Umilić oczekiwanie mogą sobie jednak nie tylko miłośniczki makijażu i taniej biżuterii, ale właściwie wszyscy. Niezależnie od tego, czy lubicie: whiskey, świece zapachowe, skarpetki, klocki Lego, kawę, dodatki do wnętrz, długie kąpiele, herbaty smakowe, chipsy w dziwnych smakach albo po prostu dbać o włosy lub paznokcie – znajdziecie coś dla siebie.
Z kolei jeśli od rozpieszczania siebie wolicie sprawić przyjemność swojemu: psu, kotu, facetowi (opcji jest niewiele) lub nawet koniowi (tak, właśnie jemu) producenci już o was pomyśleli.
Odnogą a częściowo pewnie i przyczyną tego całego szału są filmiki na YouTubie z unboxingami poszczególnych kalendarzy. Popularna (zbliżająca się do 900 tys. subskrypcji) polska vlogerka GlamPaula pierwsze produkty tego typu zaczęła recenzować już na początku września i robi to codziennie od dwóch miesięcy.
Czasu i tak nie starczy jej do świąt – zapowiedziała już, że kolejne nagrania będą ukazywały się aż do końca roku. Powód jest prozaiczny – kalendarze wchodzą na rynek w takim tempie, że trudno pokazać wszystkie. I to nawet GlamPauli, która recenzuje tylko te z kosmetykami.
Zainteresowanie jest wprost proporcjonalne do ich liczby. Dość wspomnieć, że polskie filmiki tego typu w zaledwie kilka godzin od publikacji ogląda w standardzie po kilkadziesiąt tysięcy osób. Przed tegorocznym świętami ich odsłony zbliżą się zaś do pół miliona (zeszłoroczny polski rekord to 744 tys. odtworzeń).
But why
Zrozumienie tego fenomenu nie było łatwe. Ostatnie czekoladki wydłubywałam z okienek bodajże jako 12-latka zaś do kalendarzy z kosmetykami podchodziłam dotychczas jak pies do jeża (czyt. "300 złotych, a w środku pewnie jakieś gówna").
To, że wraz z kalendarzem kupujemy nie tylko 24 gadżety/kosmetyki/duperele, ale też rzadką możliwość zrobienia sobie niespodzianki, było dla mnie jasne.
Nie bardzo rozumiałam za to, po co się w to bawić, skoro nasz kot w worku ma spore szanse nie być wcale uroczym kiciusiem, ale raczej starym, wrednym i zawszonym kocurem.
I często rzeczywiście jest. Producent jednego z zeszłorocznych kalendarzy adwentowych 2020 rozczłonkował kompaktowy zestaw różu, żeby jedno z okienek zapełnić mikro-pędzlem do jego nakładania.
Dziewczyny, które wydały bagatela 400 złotych znalazły w środku także trzy czarne tusze do rzęs, tanie patyczki do nakładania cieni i kosmetyki w odcieniach tak niemodnych i nietwarzowych, że ewidentnie musiały zalegać za długo w magazynach.
Złogi magazynowe?
Pomijając traktowanie kalendarza adwentowego jako sposobu na spieniężenie niesprzedanych produktów, innym typowym zagraniem marek jest umieszczanie w okienkach nie kosmetyków, ale różnego rodzaju akcesoriów – lusterek, temperówek do kredek, gumek czy spinek do włosów, które w hurcie można zamówić z Chin za (dosłownie) kilka groszy.
Nie inaczej jest nawet w przypadku wspomnianego już kalendarza adwentowego Chanel, w którym mimo nienagannego designu i zawrotnej ceny (około 3400 złotych) klientki obok miniatury perfum i czerwonej szminki mogą znaleźć m.in. trzy zestawy naklejek, materiałowy woreczek, dwa breloczki i zakładkę do książki. Rzecz jasna wszystko opatrzone logo.
Tyle że coraz więcej marek idzie ze swoimi kalendarzami w przeciwną stronę. W tym roku prawdziwym hitem okazał się między innymi zestaw Zalando, w którym produkt z jednego z 24 okienek (masażer do twarzy Foreo) był droższy niż koszt całości w przedsprzedaży. Nawet przy regularnej cenie (549 zł), produkty z kalendarza kupowane oddzielnie byłyby ponad trzy razy droższe. Na przecenę w grudniu na razie nie ma, co liczyć, bo już w połowie listopada wyprzedał się cały nakład.
Nie inaczej jest z kalendarzami OnlyBio z 6 lub 12 produktami do włosów. Ich częstotliwość wpisywania w Google wzrosła w ostatnim miesiącu o ponad 5 tys. proc. zdobywając status najczęściej wyszukiwanego zestawu tego typu. Już w połowie listopada kalendarze skończyły się nawet w sklepie online producenta, trafiły za to na Allegro, gdzie można je kupić za minimum (sic!) dwukrotność pierwotnej ceny.
Pudełeczko powiedz przecie
I tutaj dochodzimy do popularności unboxingów, podczas których widać, za co płacimy (nie każdy producent pisze, co konkretnie znajduje się w jego zestawie). Tyle że skoro popularność kalendarzy napędza chęć zrobienia sobie niespodzianki, po co psuć ją oglądaniem zawartości za wczasu?
Sądząc po komentarzach pod tego typu nagraniami dla wielu osób patrzenie na otwieranie kolejnych okienek to nie tyle szukanie kalendarza dla siebie, ale po prostu rozrywka i to nie byle jaka, bo relaksująca.
Próbuję tej kapitalistycznej medytacji. Pierwszy filmik mnie nudzi, dziewczyna bardzo dużo mówi, niekoniecznie na temat i ociąga się z otwieraniem kalendarza. Nie dociągam do końca.
Z kolejnym idzie nieco lepiej, ale już w połowie orientuję się, że nic ciekawego nie zobaczę. W kalendarzu znajduje się tania i niezbyt urozmaicona biżuteria. Poddaję się przy trzeciej parze sztyftów z cyrkoniami. Ale potem zaczynam powoli rozumieć, co setki tysięcy osób widzą w oglądaniu tego typu filmików.
Jedna z youtuberek otwiera kalendarz ze średniej półki cenowej (w tym segmencie będzie to około 300-400 złotych) i już w połowie okazuje się, że w środku są miniatury produktów z segmentu premium.
Kosmetyki, które zawsze chciało się wypróbować, ale nie bardzo było jak ze względu na ceny. Ale przecież, gdyby któryś rzeczywiście działał cuda, można by się szarpnąć raz na trzy miesiące. Możliwość testowania dostaje się w pakiecie z kalendarzem.
Inna sprawa, to umieszczanie w środku niszowych marek kosmetycznych, o których inaczej trudno byłoby się dowiedzieć osobie, która nie śledzi nowinek (co nie znaczy, że nie lubi nowości). Finalnie okazuje się, że zawartość kalendarza czterokrotnie przekracza ceny produktów (i to już w przeliczeniu na objętość miniatur).
Całkiem fajna niespodzianka – myślę, i sprawdzam, czy kalendarz można dostać gdzieś w promocji (można).
Fajnie ogląda się też unboxing kalendarza zawierającego wyłącznie cienie do powiek. I co z tego, że oczy maluję może z raz w tygodniu, a połowy odcieni nigdy bym nie użyła. Zaczynam rozumieć, co miały na myśli kobiety piszące, że filmiki z kalendarzami je relaksują.
Hot Christmas, I gave you my heart
Kilka dni później do sieci trafia nagranie na którym para youtuberów otwiera i testuje kalendarz adwentowy z ostrymi sosami. Dziwny pomysł? Google mówi co innego – rzeczony kalendarz w kilka dni wyprzedza wyprzedany zestaw OnlyBio, jeśli chodzi o częstotliwość wyszukiwania. Widać fanów oczekiwania na Gwiazdkę nad tostem z ostrym sosami jest w Polsce wielu.
Po kilkudniowym maratonie oglądania kalendarzy poważnie zaczynam się zastanawiać nad zakupem któregoś z nich, ale szybko przywołuję się do porządku – połowy kosmetyków do makijażu nie użyję, już po opisach wiem, że większość świec zapachowych nie przypadnie mi do gustu. Maniaczką herbat czy długich kąpieli w pianie nie jestem, a ostrych sosów nie lubię.
W końcu przychodzi mi do głowy, jaki kalendarz sprawiłby mi dużo radość. Z perfumami! Trudno powąchać w perfumerii więcej niż kilka zapachów naraz, a co dopiero zapamiętać, który był który. Nie bardzo bolałoby mnie, że część próbek by mi nie pasowała, przynajmniej wiedziałabym, czego unikać, a w 24 możliwościach trudno nie znaleźć czegoś dla siebie.
No to szukam – w kalendarzu Yves Saint Laurent za drobne 2000 złotych miniatury perfum są zaledwie trzy. W o stówę droższym kalendarzu Acqua di Parma perfumy stanowią połowę.
Pozostaje mi tylko wyrazić ubolewanie, że Sephora albo któraś z perfumerii internetowych nie wpadła na pomysł zrobienia przystępnego cenowo kalendarza z próbkami zapachów różnych marek. Kupowałabym. A tak zadowolę się chyba kalendarzem Ani Lewandowskiej (tak, jest coś takiego) ze zdrowymi batonikami lub czekoladą, jak w 1999 roku.
Kalendarze poświąteczne
Jeśli chodzi o kalendarze adwentowe z kosmetykami, jest tu też pewien trik. Można je dorwać przecenione i o połowę po Nowym Roku, a czasem nawet tuż przed Wigilią.
Zważywszy, że w tych kosmetycznych standardem jest umieszczanie w środku produktów wyższej wartości niż wskazywałaby cena (choć przykłady 3- czy 4-krotnego przebicia to tu ekstrema), warto szukać.
Szkopuł jest tu taki, że te najlepsze kalendarze ze średniej półki cenowej wyprzedają się już w listopadzie. Warto jednak sprawdzać te najdroższe: 24 produkty z MAC Cosmetics za 1000 złotych to średni deal, co innego za połowę ceny.
Tu należałoby wspomnieć, że jeśli jesteście rodzicami, i wybór kalendarzy dla dzieci jest dziś szeroki, chociaż nie aż tak bardzo jak dla kobiet.
Są kalendarze adwentowe sygnowane przez Barbie i Lego (i to w kilku wariacjach), z Krainą Lodu, z Harry'm Potterem, zestawy z figurkami dinozaurów albo zwierząt na farmie, z kamieniami i minerałami, figurkami do szopki.
Kalendarze adwentowe są dziś adwentowe głównie z nazwy. Najczęściej nie mają za wiele wspólnego z Bożym Narodzeniem (Nobel dla tego, kto połączy okienka z whiskey z Jezuskiem). Są po prostu hedonistyczną rozrywką dla dużych dzieci.
Jasne, że możemy wpisać rzeczy, które się nam nie przydadzą na czarną listę nadmiernej konsumpcji, podobnie jak same opakowania, które zaśmiecają planetę. Ale czy nie inaczej jest z nietrafionymi prezentami gwiazdkowymi owiniętymi w metry rozrywanego w pośpiechu papieru?
Kalendarze adwentowe mają tę przewagę, że nie są jednym z setek tysięcy produktów, na które popyt został wykreowany sztucznie. Kupujemy sobie w końcu trzy tygodnie przyjemnego oczekiwania, trochę niespodzianek, kilka pomniejszych odkryć i radości.
To znacznie więcej niż w przypadku "innowacyjnej" lokówki, której użyjemy trzy razy albo serum na dzień, którego zazwyczaj nie będziemy miały czasu nakładać.
Chcesz podzielić się historią, albo zaproponować temat? Napisz do autorki: helena.lygas@natemat.pl
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut