
Nie działały telefony. Obowiązywały przepustki przy przekraczaniu granicy województw. Ludzie byli odcięci od informacji. Ale skrzykiwali się na manifestacje i strajki, a więzy międzyludzkie były tak silne, że dziś można to sobie tylko wyobrażać. – Dzisiaj sąsiedzi na klatkach się nie znają. Wtedy ludzie rozmawiali w kolejkach, w przychodniach, informacja roznosiła się piorunem – wspomina Jerzy Borowczak, działacz opozycji PRL. Tak wyglądało życie codziennie w stanie wojennym.
W sklepach nie było nic
– To były straszne czasy. W głowie się nie mieści. W sklepach nie było kompletnie niczego. Miałem roczne dziecko i o czwartej w nocy wstawałem po mleko w sklepie Społem w Tarnowie. Chciałem kupić mleko ze złotym kapslem, które było trochę bardziej tłuste, a nie było wodą. Wiedziałem, że będzie tylko jedna skrzynka i stałem po kilka godzin, zanim otworzyli sklep. A moja żona nie miała podpasek, bo ich nie było w ogóle i ja chodziłem, żeby kupić watę. Jak o tym myślę, to.... – czuć, że Marek Stremecki z Muzeum Historii Polski, redaktor naczelny serwisu historycznego dzieje.pl, gotuje się na samo wspomnienie.W jakiś sposób byliśmy wytresowani w tym niewolnictwie PRL. Chodziło o to, żebyśmy bez przerwy czuli na sobie ducha opresji, byśmy byli kontrolowani. Bez przerwy mamy mieć pozwolenia, nie można przejść, nie wolno fotografować. Nie mamy paszportów, wydawało je SB. Tak byliśmy przyzwyczajani do ograniczania wolności .
Wolna Europa nadawała na różnych częstotliwościach. Specjalnie kupowało się radia tranzystorowe produkowane, już nie pamiętam, na Litwie lub na Łotwie. One miały zakres częstotliwości, który w Polsce nie był zagłuszony. Skąd to wiedzieliśmy? To była dość powszechna wiedza.
Jak się komunikowali w stanie wojennym
Bez telefonów, mediów, internetu wiedzieli wtedy wszystko. Prawie wszystko. Organizowali strajki i demonstracje, podziemne drukarnie, redakcje, całe codzienne życie.Skok technologiczny, rozwój nauki, jest taki szybki, że kompletnie zmieniły się formy komunikacji. Zmienił się też język. Obecnie jest dużo łatwiej, ale wyobraźnia na wielkość manifestacji była inna wtedy niż teraz. Teraz manifestacje często są dużo większe. Tamte z oczywistych powodów były mniejsze, ale wyraźniejsze. I działania policji, niezależnie od tego, co o niej mówimy, są jednak ciut łagodniejsze niż milicji wtedy. Konsekwencje, gdy człowieka się zatrzymuje są dość nieporównywalne.
"Poczta pantoflowa szła błyskawicznie"
Jerzy Borowczak opowiada o poczcie pantoflowej. – Dzisiaj tego nie ma, bo ludzie nie rozmawiają między sobą twarzą w twarz, tylko przez telefony. Wtedy ludzie rozmawiali w kolejkach, w przychodniach, informacja roznosiła się piorunem. Gdy robiliśmy manifestacje, to informacja rozchodziła się pocztą pantoflową. Czasy były szare. Ale jak jechałem z Sopotu do Gdańska kolejką, to ludzie cały czas rozmawiali – wspomina w rozmowie z naTemat.Największe demonstracje były, kiedy Lecha Wałęsę wypuścili z internowania. Wieźli go do Gdańska i tylko poczta pantoflowa wtedy zadziałała. Ludzie latali od klatki do klatki: "Przekaż następnemu i następnemu". Tak to funkcjonowało. Innej komunikacji nie mieliśmy. Pod dom Wałęsy przyszło wtedy może 15-20 tys. ludzi.
Przepustka i podróżowanie
Podróże nie były łatwe, przynajmniej na początku. W stanie wojennym obowiązywała godzina milicyjna. Przemieszczając się między województwami, trzeba było mieć przepustki. A województw było 49. – Tysiące ludzi było wtedy niepotrzebnie zaangażowanych do tej pracy, milicjantów, zomowców, żołnierzy. Wiem, bo ciągle byłem goniony. Na rogatkach miast były szlabany. Trzeba było mieć przepustkę, napisać, po jaką cholerę jedzie się do innego województwa. Na przykład, że mam chorą matkę – opowiada Marek Stremecki.Ludzie sobie pomagali
Marek Stremecki, dzięki urzędniczce z Urzędu Wojewódzkiego, załatwił 50 pustych przepustek. – To są odcienie stanu wojennego. Nie wszystko w nas zabili. Bo bardzo byliśmy wtedy solidarni – mówi.Do Gdańska przyjeżdżało 200-300 osób i parafianie zgłaszali, kto weźmie ile osób. Była rozpiska. Ze Śląska na Brygidę, gdzie ksiądz ogłaszał, kto przyjmie dzieci, bo rodzice albo jedno siedzą w więzieniu, zgłaszała się kolejka. Ze stoczni zgłaszaliśmy się wydziałami, żeby nie było tak, że dzieci trafią do kogoś, kogo nikt nie zna.
