Lewicka: Donald Tusk chce wygrać wybory. Ale czy ma plan?
Karolina Lewicka
13 grudnia 2021, 10:30·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 13 grudnia 2021, 10:30
„Odsunięcie tych ludzi od władzy to zadanie numer jeden” – mówił Donald Tusk na sobotniej Radzie Krajowej PO i zapowiedział siedem kongresów wytyczających „plan na jutro”, czyli na ten czas już po zwycięstwie. Na razie jednak potrzebny jest także „plan na dziś”, czyli pomysł na to, jak pokonać PiS.
Reklama.
Partię, która łatwo władzy nie odda (Tusk chce zresztą stworzyć ruch kontroli wyborów, by zabezpieczyć je przed fałszerstwem), a w kampanii wyborczej w 2023 roku nie cofnie się przed wykorzystaniem wszelkich zasobów państwa, byle tylko przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Jarosław Kaczyński będzie grał nieczysto. Jak zagra Tusk? Na to pytanie wciąż nie ma jasnej odpowiedzi. Spróbujmy jednak uporządkować to, co wiemy.
Kilkukrotnie były premier wspominał o „metodzie”. Metoda, czyli plan, taktyka i strategia. Do tej pory jednak – przez niespełna pół roku – Platforma Obywatelska sięgała po różne chwyty i sposoby. Tusk zaczął od polaryzacji polskiej sceny politycznej. Mówił, że w Polsce „mamy do czynienia z konfrontacją dobra ze złem (…) wychodzimy na pole, by bić się z tym złem”.
Jeśli to miałaby być metoda, to działa aż w dwie strony. Tusk mobilizuje swój twardy elektorat, ale jednocześnie doprowadza do tego, że także wyborcy prezesa Kaczyńskiego zwierają szyki. Jednocześnie Tusk mocno podkreśla chęć pozyskania politycznego centrum, do czego jeszcze wrócimy. W tym miejscu warto tylko zauważyć, że silna polaryzacja wygasza centrum. Gdy bowiem zaczyna działać przyciąganie biegunów, to zwykle braknie już miejsca na środek.
Potem była wyprawa do Płońska, by stamtąd oznajmić opinii publicznej, że PO wyciąga rękę nie tylko do wybory metropolitarnego, ale też do tego z małego i średniego miasta. Koncepcja ze wszech miar słuszna, wszak w Polsce powiatowej – w przeciwieństwie do dużych miast, w których PO już wzięła, co było do wzięcia – drzemie mnóstwo potencjalnych głosów. Jednak nie nastąpił żaden ciąg dalszy. PO wróciła z Płońska i do tej pory nie przedstawiła mieszkańcom Łowicza, Śremu czy Sandomierza żadnej oferty, która mogłaby ich zainteresować i pozyskać.
Była też metoda „na Europę”, czyli próba odwołania się do naszych emocji związanych z UE, w sytuacji gdy Jarosław Kaczyński usiłuje robić wszystko, by wypchnąć Polskę z Unii, a Unię z Polski. Jednak już po kilkunastu dniach od słynnej manifestacji na Placu Zamkowym temat umarł. Usłyszałam od polityków PO, że Polacy nie wierzą w wyjście Polski z unijnych struktur, a sam Donald Tusk w książce „Wybór” napisanej wspólnie z Anne Applebaum, której premierę mieliśmy w zeszłym tygodniu, przekonuje, że z Unią trudno się identyfikować, bo nie dostarcza wzruszeń i że „nie ma czegoś takiego, jak intensywnie przeżywana tożsamość europejska”.
Wygląda na to, że mamy stale do czynienia z metodą działań zaczętych, ale z różnych powodów niedokończonych. Teraz, na Radzie Krajowej PO, Bartłomiej Sienkiewicz, jako koordynator kongresów programowych, operował ideą państwa opiekuńczego nowego typu, troskliwego i empatycznego. Nowym pomysłem jest tworzenie programu PO w trybie „relacyjnym”, bo, jak mówił były szef MSW, „nie ma już widzów polityki, są udziałowcy polityki”.
Idźmy dalej.
Tusk przekonuje, że „trzeba pomysłem i konsekwencją przekonać wyborców PiS-u do siebie oraz tradycyjnie część niegłosujących”. Na razie to się nie dzieje. Nie ma żadnych przepływów elektoratów między PO i PiS-em, bo oba polityczne plemiona zbyt się nienawidzą. Jeśli dotychczasowi wyborcy władzy poczuli się doń zniechęceni i poszli sobie precz, to na pewno nie w kierunku opozycji. Zasilają dwa inne zbiory: niezdecydowanych i wyalienowanych.
Pierwsi nie wiedzą jeszcze, na kogo zagłosują za dwa lata, drudzy, czy w ogóle raczą się wtedy zameldować przy urnie. Ostatnie październikowo-listopadowe badania CBOS wskazywały, że łącznie ponad jedna czwarta badanych to byli niezdecydowani i ci, którzy odmówili odpowiedzi na to pytanie. Czyli: potężny rezerwuar, z którego można chochlą zaczerpnąć głosów, tyle, że przewodniczący PO nie mówi nam, jak chciałby ich pozyskać.
Sam wskazuje na przypadek Joe Bidena, pisząc w „Wyborze”, że „był jedynym ratunkiem dla Demokratów, bo jako jedyny mógł wyjść poza demokratyczną bańkę i był akceptowalny dla umiarkowanych Republikanów”. Gdy zapytałam byłego premiera, kim miałby być ten „Joe Biden Platformy Obywatelskiej”, nie usłyszałam konkretnej odpowiedzi. Gdzie indziej Tusk zadeklarował, że chce być premierem. Tyle, że ma potężny elektorat negatywny, nad czym od wielu lat każdego dnia pracuje przemysł propagandy aktualnie rządzących. Tusk jest niczym orwellowski Emmanuel Goldstein, przeciw któremu organizuje się codziennie „dwie minuty nienawiści”.
Z tego problemu sam zdaje sobie sprawę, bo przecież tym tłumaczył swoją rezygnację ze startu w wyborach prezydenckich. A teraz chyba ów problem bagatelizuje, choć to ograniczenie nie wyparowało. Tusk jako lider wciąż nie jest w stanie wyjść poza swoją bańkę.
Kolejna rzecz, czyli opowieść o zjednoczonej opozycji. Były premier konsekwentnie powtarza, że najlepszym sposobem na pokonanie PiS-u jest jedna lista ugrupowań opozycyjnych, mając na myśli PO i jej koalicjantów, ludowców oraz Polskę 2050 Szymona Hołowni, bo do Lewicy jest sceptycznie nastawiony. Tak, sondaże pokazują, że taki blok mógłby zdystansować PiS.
Jest tylko jedno „ale”: ci pozostali nie chcą się z PO jednoczyć. Szymon Hołownia obawia się, że mógłby skończyć jako przystawka, a Władysław Kosiniak-Kamysz nie chce być na listach z lewicowym skrzydłem KO (np. Barbara Nowacka), za to chętnie zawiąże sojusz z Polską 2050. Zaś obsztorcowana przez Tuska Lewica regularnie wbija mu szpilki, miłości między nimi nie ma i raczej nie będzie. Tak to wygląda, ambicje i animozje biorą górę. Tusk powołuje się na węgierski przykład – opozycja w końcu poszła tam po rozum do głowy i zawiązała sojusz, o którym Tusk mówi „może i pokraczna hybryda, ale z mądra i z szansą na sprawczość”, ale inni nie chcą słuchać. Jak to się skończy, nie wiem, ale na razie wygląda tak sobie.
Na koniec wrócę jeszcze do wspomnianego już „centrum”. Tusk znów zarzucił konserwatywną kotwicę. Przekonuje, że „Trzaskowski nie wygrał, bo proponował zbyt szybki bieg do przodu”, czyli był za bardzo kojarzony z progresywnymi hasłami: związki partnerskie, aborcja itd. Tusk, jak wynika z kilku jego wypowiedzi w cytowanej książce, chce się zdystansować, za wszelką cenę, od np. problemu mniejszości seksualnych. Np: „wchodzenie w spór o LGBT uniemożliwi zbudowanie większości, która może wygrać wybory”. Lub: „robienie z tego planu politycznego, który ma przekonać większość, musi zakończyć się niepowodzeniem”.
I jeszcze: „nie poradzą sobie z PiS-em ruchy skoncentrowane na mniejszościowych problemach”. Być może to jakaś trauma wyborów do PE z maja 2019 roku, kiedy to PiS pokonał Koalicję Europejską atakując ją właśnie opowieściami o „ideologii LGBT”. Jednocześnie Tusk zapowiada walkę o wyborcę konserwatywnego, ale znów nie mówi jak chce go pozyskać, prócz unikania pewnych tematów, które mogłyby go odstręczyć.
Te okrągłe wypowiedzi Donalda Tuska, jakich wiele w ostatnim czasie, mogą wskazywać jedną z dwóch rzeczy. Albo Donald Tusk ma plan, tyle, że nie chce odsłaniać swoich kart i stąd mówi, tak naprawdę nic nie mówiąc. Albo nie ma żadnego planu. Dla Polski byłoby lepiej, gdybyśmy mieli do czynienia z tym pierwszym scenariuszem.
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut