Wybory w USA nie położyły kresu wewnętrznym sporom w kraju. Teksas, Georgia i Luizjana chcą odłączyć się od federacji. Wszystko przez to, że nie podoba im się reelekcja Baracka Obamy. Dodatkowo obywatele USA podobnie jak my, Polacy, borykają się ze swoją "wojną amerykańsko-amerykańską".
Mimo, że wybory prezydenckie w USA już się zakończyły, emocje nie słabną. Ponownie wybranemu Barackowi Obamie nie brakuje wrogów, szczególnie w południowych stanach. Przeszło 100 tysięcy Amerykanów podpisało się pod petycjami z żądaniami wystąpienia poszczególnych obszarów z federacji. Stanów, które chcą wystąpić jest 20, m.n., Pennsylwania, Missouri, Tannessee, Michigan, Południowa Karolina, Kolorado, Floryda. W tej grupie prym wiodą stany Georgia (na chwilę obecną przeszło 17 tysięcy podpisów), Luizjana (26 470 podpisów) oraz Teksas z niemal 61 tysiącami podpisów.
Niezadowoleni z reelekcji Obamy używają platformy "We The People" działającej przy Białym Domu. Pozwala na składanie wirtualnych petycji. Początkowo wystarczyło zebrać 5 tysięcy podpisów. Lecz powstało tyle wniosków, że Biały Dom nie mógł sobie z nimi poradzić. Uznano, że 5 tysięcy podpisów to zbyt łatwo osiągalny pułap i podniesiono go do 25 tysięcy. Jednak nie każdemu obywatelowi USA podoba się pomysł Teksańczyków. Powstała petycja nawołująca do deportacji wszystkich tych, którzy chcą wystąpić z federacji. O amerykańskim odpowiedniku wojny polsko-polskiej, sytuacji w USA oraz potencjalnym wystąpieniu Teksasu z federacji rozmawiamy z prof. Bohdanem Szklarskim, amerykanistą z Uniwersytetu Warszawskiego.
Jak oceni pan możliwości, jakie daje "We the People"?
Prof. Bohdan Szklarski: Trzeba być pozytywnie nastawionym do takich pomysłów. Jednak ważna jest kwestia ustalenia odpowiedniej liczby podpisów, by nie destabilizować polityki kraju. "We the People" to bez wątpienia populistyczne rozwiązanie. Ale ustrój jakim jest demokracja zawiera w sobie populizm. Myślę, że ma na celu poprawić wizerunek Waszyngtonu.
Stolica USA ma złą reputację?
Oczywiście. W oczach przeciętnego Amerykanina Waszyngton to siedlisko zła i korupcji. To trwa już od dekad. Wielu polityków, którzy ubiegają się o miejsca w Kongresie robią robią to poniekąd wbrew Waszyngtonowi. Mówią, że trzeba oczyścić te stajnie Augiasza. "We the People" to swoiste ucho stolicy, które ma badać nastroje i bieżące potrzeby społeczne. Ale nie podejrzewam, by nastąpiła większa zmiana w polityce. Biały Dom nie ma przecież nie może występować z wnioskami ustawodawczymi. Mogą to robić za pomocą zaprzyjaźnionych kongresmenów, lecz to nie takie proste.
O "We the People" nie można chyba mówić tylko w samych superlatywach? Takie rozwiązanie może przecież prowadzić do absurdów czy humorystycznych wniosków. Tak było z petycją o powołanie międzynarodowej komisji ds zbadania katastrofy smoleńskiej. Barack Obama musiał ujawnić przepis browaru, jaki ważony jest w Białym Domu. Teraz ten Teksas…
To ma swoje złe strony. Niewykluczone, że liczba wymaganych podpisów znów pójdzie w górę. Jest też kwestia weryfikacji składanych tam petycji. Jeśli będzie się stosować elitarną selekcję, cała idea się nie sprawdzi. Z drugiej strony selekcja mechaniczna, może zrobić więcej złego, niż dobrego. Do tego dochodzi Konstytucja USA, która zabrania federalnych referendów, a w ten sposób można też rozpatrywać te inicjatywy. Trzeba zachować dystans. Przecież ktoś musi na bazie tej petycji napisać ustawę. Jednak podpisujący się pod daną petycją mogą działać z całkowicie odmiennych pobudek. Doprecyzowanie takiej potencjalnej ustawy mogłoby poróżnić jej początkowych zwolenników. To skomplikowany proces.
To możliwe, by Teksas, Luizjana czy Georgia wystąpiły z federacji?
Nie wierzę w takie rozwiązanie. Nie sądzę, by w Konstytucji istniała procedura wystąpienia z federacji. Są zapisane warunki przyłączenia do USA. Jednak nie ma w niej mowy o ilości stanów. To zawiłe kwestie prawne, które można interpretować na różne sposoby. Historia pokazuje, że tylko raz USA się podzieliły i było to w czasie wojny secesyjnej. Nie miało to nic wspólnego z prawem, gdyż po prostu ogłoszono niepodległość i na dobre rozpętały się wojna domowa. Z Teksasem jednak sprawa wygląda nieco inaczej.
To znaczy?
Teksas to jedyny stan, przyłączony do USA, który wcześniej był niezależną republiką. Nie został kupiony, nie został podbity. Przyłączył się do USA. To od dawna czerwony stan. Większość jego mieszkańców popiera republikanów. Cenią sobie niezależność, samorządność. Jest wiodącym głosem w niekończącej się dyskusji w USA.
Czysto hipotetycznie, mógłby funkcjonować jako oddzielne państwo?
Diabeł tkwi w szczegółach. Teksas jest bogaty w ropę naftową, więc gospodarka nie runęłaby nagle. To zależy od wielu drobnych czynników.
Amerykanie są podzielonym narodem? Mają swój odpowiednik naszej rodzimej "wojny polsko-polskiej"?
Tak. Spierają się zagorzali ekstremiści zarówno z prawej, jak i lewej strony. Polaryzacja społeczeństwa jest ogromna. Były już okresy, w których ten podział osiągał alarmujące rozmiary.Lecz zawsze wychodzili z tego obronną ręką. Górę brały kompromis i wspólnota interesów. Ich odpowiednik naszego podziału, swoista "amerykańsko-amerykańska" dotyczy tzw. wojen kulturowych. Oni nie spierają się np. o politykę budżetową, bo w tym przypadku łatwo o kompromis. Dzieli ich pogląd na wartości moralne i ich interpretację.
Na koniec, co z tym potencjalnie nowym stanem USA czyli Portoryko. Mieszkańcy opowiedzieli się przecież w referendum za przyłączeniem do federacji.
Nie pierwszy, lecz czwarty raz przeprowadzono takie referendum. W ostatnim przypadku wniosek przeszedł "mniejszą większością" głosów. Portoryko ma prawa stowarzyszonego z USA terytorium. Można powiedzieć, że mają kawałek ciastka i zjadają je. Niekoniecznie muszą przyłączyć się do USA jako stan, gdyż to na pewno zdusi pewne poczucie autonomii. Niemniej jednak wszystko w rękach Kongresu. To oni zdecydują, co dalej zrobić z tą sprawą.
Dla kogo potencjalne przyłączenie Portoryko do USA byłoby korzystniejsze?
Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Równie dobrze możemy zastanawiać się, jakie są korzyści i wady członkostwa w Unii Europejskiej. Ma to swoje plusy i minusy. Gospodarka Portorykańczyków i tak jest zależna od USA, mogą swobodnie przekraczać granice swoich państw. To mały kraik, który miałby się stać częścią większego. Ta kwestia jest w dużej mierze symboliczna, gdyż Portoryko nie jest dla Amerykanów obcym bytem.