Będąc dzieckiem, nieraz pewnie słyszeliśmy od rodziców, żebyśmy pod żadnym pozorem nie brali niczego od nieznajomych. A już zwłaszcza słodyczy. Mało kto wie, że to chętnie powtarzane przez ludzi pouczenie ma swoje korzenie w historii małego Charleya Rossa, który zaginął 147 lat temu.
Dlaczego rodzice mówią dzieciom, żeby nie brały cukierków od nieznajomych? Ma to związek z pierwszym porwaniem dla okupu w historii Stanów Zjednoczonych.
[b]Kim był Charley Ross? To czterolatek z Filadelfii, którego porwano dla okupu. Dwóch mężczyzn powiedziało mu i jego starszemu bratu, że dostaną cukierki, jeśli obaj wsiądą potulnie na ich powóz.
Sprawa zaginięcia 4-latka obiegła cały kraj. Po latach wielu ludzi podawało się za zaginionego chłopca.
"Człowiek uczy się całe życie" – mówią ludzie. Rzeczy takie, jak nieprzyjmowanie od nieznajomych cukierków z wiekiem stają się dla nas oczywistą oczywistością. Niekiedy nie zastanawiamy się nad tym, skąd w ogóle wzięły się takie "nauki życiowe", a przecież wszystko ma swój początek.
Przestroga przed braniem słodyczy od kogoś, kogo nie znamy, przypisywana jest często sprawie zaginięcia 4-letniego chłopca w Filadelfii. Aby zrozumieć lepiej genezę tego "powiedzenia", musimy cofnąć się do XIX wieku.
Małym druczkiem na pierwszych stronach wysokonakładowych gazet widniała data 1 lipca 1874 roku. Za oknem świeciło słońce, lato w Pensylwanii trwało w najlepsze, niosąc ze sobie temperatury ni to ciepłe, ni to zimne. Nic więc dziwnego, że pogoda zachęciła dwóch braci do wyjścia z domu i przeniesienia zabawy na podwórko.
4-letni Charles Ross, na którego rodzice pieszczotliwie wołali Charley, nie odstępował starszego o 2 lata brata na krok. Razem bawili się w ogródku znajdującym się przed rodzinnym domem. Tym razem mama z tatą nie wyglądali przez okno na podwórze, by upewnić się, że z chłopcami wszystko jest w porządku. Dzieci ganiały się nawzajem. Zaślepione radością nie zdawały sobie sprawy z tego, że są przez kogoś bacznie obserwowane.
Swawole przerwał donośny stukot kopyt. Nad głowami chłopców pojawił się powóz zaprzężony w jednego konia. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn, których bracia widywali wcześniej w tej okolicy. Z ust jednego z nieznajomych padła propozycja przejechania się wozem. Gdy zachęta ta okazała się niewystarczająca, Charley'emu i Walterowi zaproponowano w zamian słodycze i obiecano fajerwerki. Dzieci złapały przynętę i wsiadły na furmankę.
Wóz zatrzymał się w mieście tuż przy jednym ze sklepików w dzielnicy Germantown. Wtedy starszy z braci zapłakany oznajmił mężczyznom, że chce wracać do domu. Nieznajomi dali chłopcu do ręki 25 centów, za które miał sobie kupić sztuczne ognie. Dziecko chętnie wbiegło do sklepu, zostawiając za sobą dogorywający dźwięk dzwonka przymocowanego do drzwi wejściowych budynku. Zafascynowany wizją puszczania fajerwerków, nie zorientował się, że wóz z jego bratem odjechał bez niego. Wtedy Walter ostatni raz widział Charleya.
Chłopiec, którego nigdy nie wrócił do domu
Christian K. Ross, ojciec chłopców, był święcie przekonany, że jego dzieci bawiły się tego dnia na podwórku sąsiadów. Kiedy na jaw wyszło, że najmłodszy syn został porwany, mężczyzna nie powiedział swojej żonie o jego zaginięciu. Nie chciał dokładać jej zmartwień, w końcu przebywała w sąsiednim stanie w Atlantic City, oddalonym ponad 90 km od domu, i właśnie opiekowała się ich córką, która dochodziła do siebie po ciężkiej chorobie.
Matka Charley'a, zamiast dowiedzieć się o zniknięciu syna od swoich bliskich, dowiedziała się o tym z nagłówków gazet. Mimo krachu na giełdzie w 1873 roku, który uszczuplił rodzinny majątek Rossów i nabawił im długów, ojca stać było na to, by zamieścić ogłoszenia w prasie.
Po dwóch dniach od zniknięcia Charleya jego ojcu dostarczono pierwszy list z żądaniem okupu. Krótka wiadomość pełna była błędów językowych okraszonych niechlujnym pismem. Porywacze 4-latka domagali się od Rossów 20 tys. dolarów (ich wartość w dniu dzisiejszym to ponad 400 tys. dolarów) i grozili tym, że skrzywdzą chłopca, jeśli nie dostaną pieniędzy. "Jeśli myślisz o jego życiu, (...) to tylko pieniądze są w stanie go ocalić" – brzmiał fragment notki.
Rossów zwyczajnie nie było stać na zapłatę okupu. Zrezygnowany Christian udał się więc ze sprawą na policję. W ciągu kilku kolejnych dni o porwaniu Charleya wiedziały całe Stany Zjednoczone, od Massachusetts aż po Kalifornię. Na słupach, latarniach i budynkach handlowych pozawieszano plakaty z podobizną dziecka. Odtąd jasne loczki i pucułowata buzia chłopca były dobrze znane Amerykanom.
Pan Ross próbował kontaktować się z porywaczami, jednak w pewnym momencie słuch po nich zaginął. Chcąc odzyskać swoje dziecko, ojciec zaaranżował nawet spotkanie z bandziorami. Skoro nikt się na nim nie zjawił, toteż nadzieja zaczęła powoli umierać.
Przełom w policyjnym śledztwie nadszedł zimą, a dokładnie 13 grudnia. Dwóch złodziei włamało się do domu sędziego Charlesa Van Brunta na Long Island. Jego sąsiad ze znajomymi ruszyli na odsiecz. W budynku wywiązała się strzelanina, w której ostatecznie zginęli sami intruzi. Kim byli?
Okazali się nimi Bill Mosher i Joe Douglas, przestępcy wypuszczeni ledwie co z więzienia. Pierwszy zginął na miejscu, drugi przed śmiercią miał wydusić z siebie kilka zdań, jednocześnie przyznając się, że on i jego kumpel w zbrodni byli odpowiedzialni za porwanie małego Charleya. O tym, gdzie ukryli chłopca, wiedział tylko Mosher, z którego właśnie uleciało ostatnie tchnienie. Rodzice musieli szukać igły w stogu siana.
Ciała Douglasa i Moshera zostały rozpoznane przez Waltera. To byli ci sami mężczyźni, którzy nagabywali jego i brata na przejażdżkę powozem. Chłopcu szczególnie zapadł w pamięć charakterystyczny nos jednego z zabitych, który trawiony był przez nowotwór.
Co wydaje się być wyjątkowo interesujące, pomimo braku pieniędzy na zapłacenie okupu, ojciec Charleya wynajął do pomocy przy poszukiwaniu syna znaną agencję detektywistyczną Pinkerton, której właściciel odkrył w 1860 roku spisek mający na celu zamordowanie prezydenta elektra Abrahama Lincolna przed jego inauguracją.
Na ulicach walały się ulotki, które wyprodukowano w nakładach 700 tys. sztuk. Rodzina zaginionego chłopca miała wydać łącznie 60 tys. dolarów na poszukiwanie. Koniec końców ojcu udało się napisać w 1876 roku książkę zatytułowaną "The Father's Story of Charley Ross, the Kidnapped Child: A Full and Complete Account of the Abduction of Charles Brewster Ross". Poszukiwaniom dziecka towarzyszyły dodatkowo dwie, specjalnie skomponowane na tę "okazję" piosenki: "Bring Back Out Darling" oraz "I Want To See Mamma Once More".
Lata mijały, a sprawa pierwszego porwania dla okupu w historii kraju powoli dogasała. Prasa wracała do tematu za każdym razem gdy ktoś publicznie oznajmiał, że jest zaginionym przed laty chłopcem.
W międzyczasie w stan oskarżenia postawiono Williama Westervelta, byłego policjanta z Filadelfii. Usłyszał on zarzuty udziału w porwaniu, po czym został skazany w procesie sądowym na sześć lat więzienia. W oczekiwaniu na wyrok mężczyzna zdradził Christianowi Rossowi, że jego syn żył w momencie, gdy Mosher zginął od pocisków na Long Island.
Niewątpliwie losy Charleya odcisnęła swoje piętno na amerykańskim społeczeństwie. Odkąd chłopca porwano, a sprawa nabrała medialnego rozgłosu, odtąd coraz częściej na światło dzienne zaczęły wychodzić inne sprawy dotyczące zaginięć wśród dzieci. Jednej z ówczesnych baz danych zaginionych osób nadano nawet nazwę na cześć 4-latka - "Project Charley".
Jakby tego było mało, uprowadzenie młodego Rossa przyczyniło się do historycznej zmiany prawa w stanie Pensylwania w 1975 roku. Dotychczas czyn, jakim było porwanie, uchodził w przepisach jako wykroczenie. Po sprawie Charleya traktowany był już jako przestępstwo.
Ojciec blondwłosego chłopca szukał syna aż do swojej śmierci. Wciąż bowiem żył nadzieją, że jeszcze spojrzy w oczy swojego dziecka, że jeszcze je przytuli i powie mu "wszystko będzie dobrze". Niestety poszukiwania nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Charley Ross nigdy się nie odnalazł, a od tamtego czasu rodzice zaczęli coraz częściej ostrzegać swoje dzieci, aby nie przyjmowały cukierków od nieznajomych.