"Polski Ład to chyba najbardziej skomplikowany system podatkowy w Europie. A może i na świecie"
Janusz A. Majcherek
26 stycznia 2022, 18:31·3 minuty czytania
Publikacja artykułu: 26 stycznia 2022, 18:31
Kiedy w ramach transformacji systemu gospodarczego od komunistycznego do wolnorynkowego wprowadzano w Polsce podatek dochodowy, ustalono czytelne, łatwe do zapamiętania i stosowania stawki: 20, 30 i 40 proc. Potem pojawił się pomysł dalszego uproszczenia, przez ustanowienie jednolitych stawek 15 proc. na wszystkie dochody i ceny. Tego już jednak nie zrealizowano.
Reklama.
Po trzydziestu latach gmerania doszliśmy więc do sytuacji, gdy (jakoś tak to idzie) podatnik zarabiający pomiędzy 58642 a 76819 rocznie, pod warunkiem, że nie jest samotny i ma co najmniej jedno dziecko, a jego żona nie osiąga dochodu spoza pracy zarobkowej i mają do spłacenia kredyt hipoteczny w wielkości co najmniej 35462 zł, może odliczyć od przychodu do 2484 zł rocznie, a gdy w następnym roku jego dochody nie wzrosną o więcej niż 3673 zł, żona nie zrezygnuje z pracy, a dziecko pójdzie do szkoły, to dodatkowo 2438 złotych, zaś gdy żona urodzi drugie dziecko, to kwota ta ulegnie zwiększeniu o dalsze 3548 złotych…
Tak to wygląda mniej więcej, bo faktyczne, literalnie sformułowane przepisy z „Polskiego Ładu” są nie do ogarnięcia przez zwykłego podatnika, a nawet profesjonalnych księgowych, jak świadczą ich protesty.
Wszyscy niby wiedzą, że podatki powinny być proste do wyliczenia i łatwe do ściągania oraz optymalne pod względem wysokości, czyli respektujące prawidłowość ilustrowaną przez krzywą Laffera, zgodnie z którą zbyt wysokie prowadzą do spadku wpływów budżetowych, gdyż podatnicy albo uciekają w szarą strefę, bogatsi zaś za granicę, albo redukują swoją aktywność ekonomiczną, jako nieopłacalną.
Ale zawsze jest pokusa gmerania w podatkach, a część polityków – zwłaszcza lewicowych – uważa, że podatki powinny spełniać także – czy przede wszystkim - funkcje socjalne, nie tylko fiskalne. W istocie zaś często chodzi przede wszystkim o funkcje polityczne, czyli zaskarbianie sobie przywilejami podatkowymi przychylności określonych grup społecznych.
A wówczas mamy to, co pisowscy funkcjonariusze zaproponowali w owym „Polskim Ładzie”, słusznie nazywanym Polskim Nieładem. Wygląda na to, że po jego wprowadzeniu i kolejnych, niekończących się poprawkach, będziemy mieli najbardziej skomplikowany system podatkowy (a nawet dwa) w Europie, a może i na świecie.
Trzeba przy tym pamiętać, że podatki dochodowe odgrywają coraz mniejszą rolę we wpływach budżetu państwa. Dominują przychody z podatku od wartości dodanej (VAT), czyli od towarów i usług nabywanych przez klientów.
To słuszne, bo oznacza opodatkowywanie konsumpcji, a rozwój (w odróżnieniu od doraźnej koniunktury) zależy nie od niej, lecz od inwestycji. Szkopuł w tym, że obecna ekipa postanowiła pogrzebać także w stawkach VAT, oczywiście pod propagandowymi hasłami ulżenia uboższym. Aby sprawdzić, czy to wpływa na poziom cen, postanowiono wysłać do sklepów kontrolerów (w PRL robiły to inspekcje robotniczo-chłopskie).
A poziom inwestycji za pisowskich rządów spadł, nie tyle z powodów fiskalnych, co politycznych, konkretnie zaś zniszczenia praworządności, czyli zaprowadzenia bezprawia, które czyni inwestycje zbyt ryzykownymi.
Można też kwestionować rzekomą sprawiedliwość podatkową, polegającą na tym, że jedni obywatele obciążeni są zobowiązaniami fiskalnymi, a inni od nich zwolnieni. Liczne wyłączenia od obowiązku podatkowego, przy wprowadzaniu rozmaitych benefitów socjalnych, prowadzą do podziału społeczeństwa na tych, którzy do wspólnej kasy państwowej wpłacają i tych, którzy z niej czerpią.
A badania społeczne pokazują dość wyraźnie, na które partie głosują ci pierwsi, a na które ci drudzy. To niebłahy przyczynek do pogłębiania podziałów politycznych, nad którymi tak ubolewamy.
Zamiast spójnego społeczeństwa podatników, którego wszyscy uczestnicy przyczyniają się – w różnym stopniu, według progresywnej skali – do solidarnego utrzymania wspólnego państwa, jako rzekomo zwiększający spójność społeczną lansuje się model, w którym jedni łożą na drugich, przeważnie niepracujących (jak większość wyborców PiS).