Nowy koreański serial goni "Squid Game" i staje się światowym hitem. Wcale się nie dziwię
Alicja Cembrowska
01 lutego 2022, 16:38·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 01 lutego 2022, 16:38
Obrzydlistwo, od którego odwracałam wzrok i przemoc, która chwilami wywracała moje myśli do góry nogami, rosnący niepokój, a jednak... Jak zahipnotyzowana odpalałam kolejny odcinek nowego serialu na Netfliksie "All of Us are Dead". A razem ze mną pół świata.
Reklama.
Na Netfliksie pojawił się kolejny koreański serial, który bije rekordy oglądalności.
Horror "All of Us Are Dead" to opowieść o epidemii wirusa, który zmienia ludzi w zombie.
Serial o zombie jest na Netfliksie numerem jeden już w ponad 25. krajach – w tym w Polsce.
Netflix bez wątpienia w koreańskich produkcjach znalazł żyłę złota. Po sukcesach "Squid Game" i "Hellbound" na platformie pojawił się apokaliptyczny horror i zaczął gonić swoich poprzedników. Polacy włączający Netflixa od weekendu najchętniej wybierają "All of Us Are Dead". I wcale się nie dziwię.
Historia jednego wirusa
Entuzjaści horrorów zapewne prychną z pobłażaniem na moje paniczne reakcje – wszak niektórzy w sieci już komentują, że koreański serial bywa przegadany, a akcji i rozwalania łbów zombie jest w nim stanowczo za mało. Wiele zależy zatem od optyki. Moja jest taka, że wyskakująca z ciała złamana kość sprawia, że muszę odwrócić wzrok.
Ale tylko na chwilkę, bo poza kilkoma scenami, siedziałam przyklejona do ekranu i chociaż niektóre zarzuty w kierunku produkcji jestem w stanie uznać za uzasadnione i stosowne, to nadal – jest w "All of Us Are Dead" coś świeżego, nowego i ciekawego.
A i zapewne przyciągającego, bo przecież słowo "wirus" od 2020 roku towarzyszy nam każdego dnia i koreańska produkcja bez kokieterii i skrupułów żongluje skojarzeniami i kontekstami pandemicznymi, przypominając, że nawet jeżeli "wygramy" z koronawirusem, to przed nami kolejne epidemia, więc chyba pora zaakceptować, że jesteśmy bezradni w starciu z cząsteczkami, których nasze oko nawet nie widzi.
"Ludzkość nie pokonała żadnego wirusa" – mówi nauczyciel biologii. I przypomina, że to, co gubi człowieka, to mylne wrażenie swojej potęgi, ważności i wielkości.
Dzieciaki zombiaki
Wariacji na temat zombie w kulturze było już tak dużo, że doprecyzuję – w koreańskim serialu przemiana ludzi zachodzi w efekcie zakażenia wirusem, który ekspresowo przejmuje ciało żywiciela. Potwory w tym przypadku stają się nadzwyczaj silne, jednak coś za coś – szwankują im zmysły, co zostało ciekawie wykorzystane przez twórców.
Pomysł fabularny serialu zdaje się wręcz banalny – ot, w jednej ze szkół w Hyosan ludzie zaczynają dziwnie się zachowywać. Służby właściwie nie mają czasu na reakcję i podjęcie działań, bo z jednej zakażonej osoby w kilka godzin robią się setki. Grupie nastolatków, która szybko łączy kropki i widzi, że to, co dzieje się na ich oczach do złudzenia przypomina kadry z "Zombie express", udaje się schować.
Uff, na szczęście obyło się bez dochodzenia przez sześć odcinków, czy to zombie, czy tylko chorzy na grypę.
Nie jest jednak tak, że poznajemy jedynie ich nastoletnią perspektywę. Twórcy rozłożyli rzeczywistość Hyosan na kilka planów i takie rozwiązanie sprawia, że jedni powiedzą, że serial naszpikowany jest dłużyznami i niepotrzebnymi wątkami, inni natomiast potraktują to jako dogłębne przedstawienie bohaterów, ich codzienności, ale też miasta i jego mieszkańców.
Dzięki tej warstwie produkcja nabiera globalnego, uniwersalnego, a nawet trochę filozoficznego wymiaru. Wirus powstał bowiem nieprzypadkowo. Jego twórca miał konkretny cel. O tym, dlaczego zdecydował się manipulować naturą, dowiadujemy się z pozostawionych przez niego nagrań i zeznań.
Trupia filozofia
I tu dochodzimy do clue. "All of Us Are Dead" to ciekawie, nomen omen, ugryziony temat tak chętnie wykorzystywanych w popkulturze zombiaków. Ich pojawienie się wśród ludzi ma naprawdę intrygujące i konsekwentne wyjaśnienie, a twórcy bez wątpienia wiedzą, jak wzbudzić niepokój i napięcie, które aż wylewa się z każdego odcinka.
Jednak serial to nie tylko akcja, krew tryskająca z rozbitych czaszek i otwartych jam brzusznych, ucieczka i próba przeżycia w świecie, który zdaje się, że już jest pogrzebany.
Zbudowanie narracji wokół grupki nastolatków z jednej klasy było strzałem w dziesiątkę. Obok walki o przetrwanie młodzi odbywają całkiem poważne rozmowy (te sekwencje pewnie wielu uzna za niepotrzebne dłużyzny) o oczekiwaniach, marzeniach, presji, traumach i smutkach. W tym kotle nie zabrakło również pierwszych miłości, złamanych serc i ważnych pytań. Co jest moralne w takiej sytuacji? Czym jest bohaterstwo i poświęcenie? Czy równość istnieje? Jak to jest z tymi biednymi i bogatymi? Każdy ma takie same szanse?
Zdaje się, że to dosyć wyraźna sugestia, że może się walić i palić, ale człowiek, zwyczajnie i naturalnie zwraca się ku swojemu wnętrzu, a kwestia dostania się na studia czy wyznania miłości koleżance jest w danym momencie równie ważna, co zdzielenie kijem zombiaka.
Potwór w nas
Ogromnym blokiem tematycznym jest również przemoc psychiczna i fizyczna, która rozsadza szkołę od środka – okazuje się, że pod klasycznie butelkowymi mundurkiem każdy dźwiga swoje brzemię. Jedni próbują się skryć, wręcz zniknąć, a inni karmią swojego wewnętrznego potwora, w którego ostatecznie dosłownie się zmieniają.
Właśnie ten przekaz – czysto ludzki, emocjonalny sprawia, że to nie jest zwykły serial o unicestwianiu żądnych krwi trupo-stworów i wymyślaniu kolejnych sposobów na przetrwanie.
Kolejnym plusem, wynikającym z poruszania się z kamerą wśród młodzieży, są możliwe metody rozładowywania napięcia – głupie żarty, które odciążają sceny, wyzwiska czy poruszanie tematów, których w momencie walki o życie być może dorośli by nie poruszyli (komu jeszcze brakowało wyjaśnienia, gdzie ludzie zamknięci w małym pomieszczeniu przez kilkanaście godzin robią siku?!). A to wszystko przy dźwiękach muzyki często przypominającą tę z gier z lat 90.
Trzeba przyznać, że Koreańczycy są po prostu mistrzami w budowaniu atmosfery, jest w ich produkcjach jakiś specyficzny ładunek niepokoju, który uzyskują często jednym kadrem, nieustannie powracającą postacią (szkolny agresor, który pojawia się i znika, doprowadzał mnie do szału) czy dźwiękami (reżyser zaleca, by wytężyć słuch). Tempo w niektórych odcinkach spowalnia – to fakt – nadal jednak wydaje mi się, że serial miał być o czymś więcej niż walce z zombie, więc chyba warto wybaczyć ten wciskany raz na jakiś czas hamulec.
Jeżeli poza dużą dawką rozrywki, przyjmiemy też tę kolejną, bardziej refleksyjną warstwę "All of Us Are Dead", to bez wątpienia nie pożałujemy czasu przeznaczonego na dwanaście odcinków.
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut