nt_logo

"Dzienniki japońskie...": wyjątkowa książka, która NIE jest przewodnikiem po Nipponie [wywiad]

Michał Jośko

23 lutego 2022, 15:19 · 7 minut czytania
Piotr Milewski: pisarz, dziennikarz i podróżnik, który wręcz idealnie spełnia definicję obywatela świata. Urodzony w Chełmie, a wychowany w Opolu, znaczną część życia przemieszkał za granicą – od Niemiec i Austrii, poprzez Stany Zjednoczone, aż po Kraj Kwitnącej Wiśni, w którym spędził dziewięć lat.


"Dzienniki japońskie...": wyjątkowa książka, która NIE jest przewodnikiem po Nipponie [wywiad]

Michał Jośko
23 lutego 2022, 15:19 • 1 minuta czytania
Piotr Milewski: pisarz, dziennikarz i podróżnik, który wręcz idealnie spełnia definicję obywatela świata. Urodzony w Chełmie, a wychowany w Opolu, znaczną część życia przemieszkał za granicą – od Niemiec i Austrii, poprzez Stany Zjednoczone, aż po Kraj Kwitnącej Wiśni, w którym spędził dziewięć lat.
Piotr Milewski Fot. Kasia Krause

"Dzienniki japońskie. Zapiski z roku Królika i roku Konia", czyli książka będąca pretekstem do dzisiejszej rozmowy, jest wehikułem czasu, który przenosi nas do momentu, w którym jej autor po raz pierwszy postawił stopę na japońskiej ziemi. 

Cofnijmy się o 23 lata (czyli do tytułowego roku Królika), po drodze zaliczając także rok 2002 (Konia), aby sprawdzić, co od tamtych chwil zmieniło się zarówno w umyśle autora, jak i owym egzotycznym kraju. Dodajmy: kraju, o którym tak naprawdę wiemy i wszystko, i nic.

Czerwcowe upały, wszechobecna wilgoć i gorzki zapach wodorostów – w taki sposób Japonia wita pewnego 24-letniego "świeżaka" z Polski... Pamiętasz pierwszą myśl, która przewinęła się wówczas przez jego głowę?

W tamtym momencie starałem się nie myśleć zbyt intensywnie, postawiłem raczej na bardzo uważne obserwowanie tego, co mnie otacza, chłonięcie atmosfery tego miejsca – kolorowego, fascynującego i... całkowicie dla mnie niezrozumiałego.

Zależało mi na tym, aby nie poddać się czemuś, co nazywam dyktatem pierwszego wrażenia. Chodzi o to, aby pojawiając się w nowym miejscu, zapomnieć o wszystkim, co na jego temat wiemy, bo wyłącznie w ten sposób zobaczymy prawdę – naszą, własną, całkowicie subiektywną, niezafałszowaną przez opinie i spostrzeżenia innych.

Tak więc na pierwszym miejscu był otwarty umysł, z którego wyrzuciłem wszystko, co wcześniej wyczytałem lub usłyszałem na temat Japonii. Poddałem się chwili i rozpocząłem samodzielne wgryzanie się w klimat tego kraju. Zero oczekiwań; jakichkolwiek – czy to pozytywnych, czy też negatywnych.

Bardzo istotną kwestią było to, o czym wspomniałeś, czyli mój wiek. Przecież dwudziestoparolatek chłonie świat zupełnie inaczej, niż człowiek w wieku średnim. Gdy jesteś młody, nie ciąży ci jeszcze zbytnio ten niewidzialny bagaż doświadczeń i przyzwyczajeń, czyli coś, co nabywasz na przestrzeni lat, wraz ze zdobywaniem kolejnych doświadczeń. 

Możesz podróżować znacznie łatwiej i wygodniej, bo twój umysł jest świeży oraz chłonny. Wszelakie niewygody, problemy bądź wręcz niebezpieczeństwa, z którymi stykasz się podczas podróży? Do pewnego wieku traktujesz je wyłącznie w kategorii przygód, nowych doświadczeń, dzięki którym lepiej poznasz świat.

Gdy sięgnę głęboko w zakamarki pamięci, to pamiętam taką myśl: "Ależ tutaj gorąco i parno. Zaczyna się przygoda mojego życia"!

Rozumiem, że dzisiejszy, czterdziestoparoletni, Piotr Milewski nie byłby już w stanie odbyć podobnej wyprawy w nieznane? Ze znikomą znajomością języka i równie małym budżetem; śpiąc na ławkach i oszukując głód przy pomocy sucharów beskidzkich, które przywiózł z Polski...

Oczywiście, że od tamtego czasu zmieniło się we mnie wiele. Gdy mijają dekady, w trakcie których zdobywamy kolejne doświadczenia i najogólniej pojętą wiedzę o świecie, maleje nasz apetyt na smakowanie nowości, które przecież nie zawsze są miłe, wesołe i komfortowe.

Coraz mniej cieszą nawet fajne przygody, bo zaczynamy postrzegać je w kategorii wydarzeń, które zaburzają nam porządek rzeczy. No a przecież z biegiem lat coraz bardziej chcemy mieć nasze życie pod kontrolą.

Proces, o którym mówię, dotyczy absolutnie każdego, choć – na szczęście – nie wszystkich dotyka w takim samym stopniu, to sprawa mocno indywidualna. Cieszę się, że w moim przypadku owe zmiany nie są drastyczne. 

Czy łapię się na tym, że nowe miejsca i spotykanych tam ludzi zaczynam analizować oraz interpretować zbyt "staro"? Oczywiście. Jednak w takich momentach natychmiast przywołuję się do porządku, próbując otworzyć stan umysłu sprzed wielu lat. 

Naprawdę konsekwentnie pielęgnuję umiejętność spoglądania na to, co mnie otacza, w sposób świeży i otwarty – niczym dziecko. Tak więc wciąż potrafię czerpać ogromną radość z wypraw w nieznane; również tych, podczas których działam spontanicznie, bez szczegółowo opracowanego planu, a co za tym idzie – niezbyt komfortowych, pełnych niespodzianek.

Czy przez twoją głowę przewijają się czasami myśli w stylu: "kurczę, po co się męczyć – wykupię wakacje all-inclusive w pięciogwiazdkowym hotelu, po czym zacznę sączyć drinki z palemką nad basenem, od czasu do czasu zaliczając jakąś wycieczkę fakultatywną"?

Nigdy w życiu! Zaznaczmy: mocno bronię się przed ocenianiem innych, a więc nie patrzę z góry na ludzi, dla których właśnie taka forma wypoczynku i poznawania nowych miejsc jest ideałem.

Jeżeli komuś sprawia to radość, to świetnie, niech tego nie zmienia. Przecież namawianie takiej osoby do szalonej i pełnej perturbacji podróży w nieznane byłoby idiotyzmem. Podejrzewam, że byłaby z niej zadowolona tak samo, co ja z wczasów all-inclusive, czyli w ogóle. 

Przyznam ci się, że raz w życiu zaliczyłem wycieczkę zorganizowaną? Mieszkając w Japonii, wykupiłem jednodniowy wyjazd na Festiwal Śniegu w Ishikari pod Sapporo, po czym wraz z grupą turystów wsiadłem do autokaru i ruszyliśmy w trasę. Na miejscu: przewodnik, zwiedzanie, posiłek i powrót. Owszem, było miło i wygodnie, jednak przy okazji upewniłem się, że to zdecydowanie nie dla mnie. 

Podkreślmy, że mówimy tutaj o zaledwie jednym dniu. Nie wyobrażam sobie scenariusza, w którym lecę gdzieś na tydzień lub dwa, a na miejscu wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Ktoś zaplanował, gdzie i w jaki sposób mam się przemieszczać, co zwiedzać i co jeść. Czułbym się fatalnie.

Zdecydowanie bardziej wolę chodzić własnymi ścieżkami, spontanicznie, nie wiedząc, co przyniesie jutro. Owo chodzenie traktujmy również w sensie dosłownym, bo najwięcej można doświadczyć, poczuć i zobaczyć wówczas, gdy przemieszczamy się na piechotę.

Statystycznemu Kowalskiemu wydaje się, że na temat Japonii – kraju tak mocno osadzonego przecież w popkulturze globalnej – wie naprawdę sporo. Jaki był najgłupszy mit, w który wierzyłeś w roku 1999, po czym przejrzałeś na oczy?

Pierwszą rzeczą, która przychodzi mi do głowy, jest powszechne przekonanie o tym, że Japończycy nie okazują uczuć. Sądziłem, jak większość ludzi z najogólniej pojętego zachodu, że są chłodni, zdystansowani, nieprzystępni i zawsze opanowani.

Jednak gdy poznać ich bliżej, okazuje się, że to ludzie, którym nie obce są emocje i uczucia. Wszystko rozbija się o to, że my, ludzie z zupełnie innego kręgu kulturowego, nie potrafimy tego zauważyć. Wszystko zmienia się wówczas, gdy zrozumiemy, że emocje można przecież okazywać na wiele sposobów.

Pomyślałeś kiedykolwiek, że "Dzienniki japońskie. Zapiski z roku Królika i roku Konia" mogą być traktowane nie tylko jako reportaż, lecz także przewodnik po Krainie Wschodzącego Słońca?

Pisząc tę książkę, nie myślałem w ten sposób. Skupiałem się na tym, co w tamtych momentach było ważne dla mnie, chciałem po prostu podzielić się pewnymi – mocno subiektywnymi – spostrzeżeniami, emocjami, przemyśleniami, a nie sugerować innym, gdzie powinni pojechać i co zobaczyć. 

Jednak życie zaskakuje i gdy "Dzienniki japońskie..." trafiły na półki księgarskie, zacząłem dostawać maile od czytelników, z których wynikało, że są osoby, które zabierają tę książkę do Japonii, a na miejscu podążają moimi szlakami.

Typowe przewodniki mają do siebie to, że część ich zawartości szybko się dezaktualizuje, a poza tym skupiają się na atrakcjach. W książce nie skupiam się na nich, lecz na duchu Japończyków, na emocjach, które nie zmieniły się w ciągu tych dwudziestu trzech lat. A więc, kto wie, może ktoś, kto pojedzie w jedno z miejsc, które opisałem, poczuje to samo, co ja?

Na ile zawartość "Dzienników japońskich..." zdezaktualizowała się pod względem przemyśleń dotyczących owego kraju? Z jednej strony mamy opis wypraw turystycznych sprzed wielu lat, natomiast z drugiej twój późniejszy życiorys, czyli o rzeczy opisane w książce "Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji"? Pracowałeś tam, założyłeś rodzinę, zasmakowałeś prawdziwego życia...

To kolejny punkt, w którym mogę zadeklarować, że "Dzienniki japońskie..." nie są lekturą historyczną. Książkę pisałem parę lat po opisanych w niej wyprawach, dzięki czemu mogłem nabrać dystansu, podejść do wszystkiego z chłodnym umysłem.

Nie chciałem, aby wszystko sprowadzało się wyłącznie do opisu wrażeń młokosa, który po raz pierwszy pojawił się w tym nieznanym dla siebie miejscu. Zależało mi na tym, aby całość była jak najbardziej ponadczasowa, a więc to, co wydarzyło się w roku 1999 i 2002, przefiltrowałem celowo przez to, o czym wspomniałeś – wiele lat spędzonych w Japonii, poznanie tamtejszego życia od podszewki.  

Inna sprawa, że mnóstwo pierwszych spostrzeżeń sprzed owych dwudziestu trzech lat pozostało niezmiennych. Dlaczego? Chociaż mówimy tutaj o kraju ekstremalnie wręcz dynamicznym, kochającym zmiany i pędzącym ku przyszłości, to wbrew pozorom pewne rzeczy są tam niezmienne. Tak właśnie jest z duchem tego miejsca, z charakterem jego mieszkańców, czyli kwestiami, na których skupiałem się najmocniej.

Dlaczego postanowiłeś opuścić tę kolorową krainę dobrobytu? Czyżby nasz poczciwy rosół wygrał z ramenem, a twoje serce drżało mocniej na widok poczciwej wierzby, niż obsypanej białymi kwiatami wiśni? 

Choć od kilku lat nie przebywam na stałe w Japonii, to w pewnym sensie nigdy jej nie opuściłem. Jest we mnie i ze mną już chyba na zawsze.

Gdy mieszkałem w Japonii, niekiedy odczuwałem tęsknotę za Polską. Teraz, gdy znów osiadłem nad Wisłą, brakuje mi Japonii. To stan permanentny; wiem, że będzie towarzyszył mi aż do śmierci, tak więc po prostu musiałem go zaakceptować i nauczyć się żyć w owym rozdarciu.

Wydaje mi się, że osoby takie jak ja, które spędziły sporą część życia na emigracji, nigdzie nie poczują się już w pełni u siebie, nie znajdą miejsca idealnego. Gdy posmakujesz świata, zaczynasz uświadamiać sobie, że po prostu nie ma ideałów. 

Mieszkając w punkcie A, z dnia na dzień coraz wyraźniej zauważasz jego minusy, jednocześnie skupiając się niemal wyłącznie na zaletach punktu B; tego, w którym cię obecnie nie ma. Jednak gdy przeniesiesz się w drugie z owych miejsc, wszystko odwraca się o 180 stopni.

Wracając do wspominanego rozdarcia: do wiosny roku 2020 wszystko było znacznie łatwiejsze, bo mogłem bez większych przeszkód przemieszczać się pomiędzy Polską i Japonią.

Od momentu wybuchu pandemii COVID-19 podróżowanie po świecie jest kwestią znacznie bardziej problematyczną, zwłaszcza jeżeli uwzględnić fakt, iż Japonia zamknęła się znacznie szczelniej niż Polska albo jakikolwiek inny kraj europejski. 

Tak więc nie ukrywam, że ostatnie dwa lata były dla mnie bardzo trudnym okresem. Gdy okazało się, że wjazd do Japonii jest praktycznie niemożliwy, poczułem bolesną bezsilność, a tęsknota za tym miejscem stała się bardziej dokuczliwa, niż wcześniej. Wiadomo – tego, czego nie możemy mieć, pragniemy tego jeszcze bardziej.

No ale jestem dobrej myśli i liczę na to, że w tym roku będę mógł tam polecieć. Na jak długo? Z wizytą czy na stałe? Nie odpowiem ci na te pytania, bo... sam nie wiem, jak potoczy się moje życie. Wszystko pozostaje kwestią otwartą.

Na dziś ratuję się kontaktami z japońskimi przyjaciółmi i pisaniem nowej książki, tym razem o Tokio, mieście, w którym spędziłem niemal sześć lat.