
Czy telefon ze składanymi ekranem jest po prostu przerostem formy nad treścią, czy jednak sięgnięcie po tego rodzaju urządzenie może wynieść nasz technologiczny żywot na zupełnie nowy poziom? Postanowiłem przyjrzeć się tej sprawie z bliska.
Lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku, dzieciństwo. Staję się (prze)szczęśliwym posiadaczem Rometa Wigry 3, niesamowitego roweru, którego ramę – szok i niedowierzanie! – można złożyć na pół. Dzięki temu zmyślnemu rozwiązaniu składak bezproblemowo mieści się do bagażnika Fiata 125p i można zabrać go np. na rodzinny wypad w góry.
W początkach dekady kolejnej równie wielki zachwyt wywołuje u mnie pierwszy scyzoryk Victorinox, składany nóż doposażony w tryliard bajeranckich funkcji. Szybki przeskok do początków naszego tysiąclecia: kupuję IBM ThinkPada, czyli swojego pierwszego notebooka.
Czuję się wolny – przecież od tego momentu korzystanie z komputera nie będzie związane z koniecznością siedzenia przy biurku. Ot, składam tę kompaktową i lekką (jak na ówczesne standardy) konstrukcję, pakuję ją do plecaka i mogę ruszyć przed siebie, gdziekolwiek.
Komórka z klapką? Nie miałem podobnego urządzenia; jakoś ominął mnie fenomen urządzeń takich jak Ericsson T28 czy też Motorola Razr. Nigdy nie zdecydowałem się również na legendarną Nokię Communicator.
Począwszy od roku 2019 w moje ręce zaczęły wpadać kolejne składane smartfony, takie jak Samsungi Galaxy Fold, reaktywowana Motorola Razr, G8X ThinQ, czyli "dwuekranowiec" ze stajni LG, a także wynalazki firmy Huawei, czyli modele Mate X oraz X2.
Każdorazowo kontakt z owymi sprzętami ograniczał się maksymalnie do kilkudziesięciu minut, które w zupełności wystarczały, aby uznać "super fajnie, ale to nie dla mnie".
Jednak co jakiś czas powracała natrętna myśl o tym, że może warto byłoby sprawdzić, jak naprawdę wygląda życie z podobną konstrukcją. Może podczas pobieżnego kontaktu ze "składakami" przeoczyłem coś, co odmieniłoby moje życie o 180 stopni?
W ten sposób dojrzałem do decyzji: spędzę tydzień ze smartfonem P50 Pocket, czyli świeżynką od Huawei. To, jak wspominam ten czas, zawarłem w poniższym materiale. Zaznaczmy jasno i wyraźnie: nie będzie to typowy artykuł technologiczny, lecz (duża) garść spostrzeżeń z punktu widzenia zwykłego użytkownika, który postanowił spróbować czegoś nowego.
To krótsze i dłuższe odpowiedzi na pytania, które wcześniej przewijały się przez moją głowę, zastanawiającą się intensywnie, czy w tym szaleństwie jest jakakolwiek metoda, czy zakup składanego smartfona ma jakikolwiek sens.
Jak prezentuje się ten sprzęt?
Luksusowa puderniczka? A może raczej papierośnica? Oto skojarzenia, które towarzyszą nam, gdy bierzemy ten telefon do ręki. W testowanej przeze mnie wersji biel (perłową, delikatnie opalizującą) połączono z chromowanymi dodatkami, co w połączeniu ze wzorową jakością wykończenia wszystkich detali sprawia, iż całość wygląda nie tylko dziwnie, lecz również elegancko, luksusowo i naprawdę drogo.
Czy nic tam nie trzeszczy?
Nie. Całość jest zwarta i bardzo dobrze spasowana. Otwieraniu i zamykaniu całości nie towarzyszą żadne irytujące dźwięki – jeżeli chcemy usłyszeć cokolwiek, musimy przyłożyć ucho naprawdę blisko telefonu.
Ukryty w trzewiach smartfona zawias (dodajmy: będący konstrukcją złożoną niczym stacja orbitalna Tiangong) sprawia zaskakująco wręcz solidne wrażenie. Jego kolejną zaletą jest fakt, iż po złożeniu telefonu obie połówki przylegają do siebie idealnie.
Tutaj, w przeciwieństwie do podobnych konstrukcji, nie znajdziemy pomiędzy nimi szczeliny, która nie tylko psuje wrażenia estetyczne, lecz także – podczas przenoszenia urządzenia w kieszeni – ułatwia wpadanie rozmaitych paprochów, mogących zarysować ekran.
Czy otwieranie i zamykanie tej konstrukcji jedną ręką jest możliwe?
Tak.
Czy otwieranie i zamykanie tej konstrukcji jedną ręką jest łatwe?
Nie. Wprawy wymaga zwłaszcza pierwsza z owych czynności, więc użytkownik owego sprzętu powinien nastawić się na to, iż bez odpowiedniej dawki treningu do rozkładania konstrukcji będzie musiał angażować obie dłonie.
Składanie całości przebiega łatwiej, choć aby wszystko przebiegało naprawdę gładko, należy poświęcić parę chwil na wypracowanie optymalnych ruchów palców. Jednak gdy to zrobimy, otwierają się przed nami wspaniałe perspektywy! Czyli: możliwość kończenia niefajnych rozmów telefonicznych poprzez ostentacyjne trzaśnięcie "klapką".
Czy ten panel – jak przystało na ekran zginany – rysuje się od samego patrzenia?
Nie wiem. Choć ze względów technicznych jest to wysoce prawdopodobne (w przypadku takich wyświetlaczy inżynierowie muszą przecież iść na mnóstwo kompromisów, balansując pomiędzy elastycznością i wytrzymałością materiału), to całość została pokryta fabrycznie folią ochronną.
Ta ostatnia niechętnie łapie jakiekolwiek zarysowania, a do tego trzyma się ekranu – również w miejscu zgięcia – naprawdę mocno, przywiera do niego niczym pąkle do burt statków. W trakcie testu zastanawiałem się, kiedy zobaczę pod nią pierwsze pęcherzyki powietrza, jednak nie doczekałem się podobnego widoku.
Czy miejsce zgięcia ekranu jest widoczne?
Tak.
Czy miejsce zgięcia ekranu jest widoczne w stopniu irytującym?
Nie. Ze wszystkich urządzeń tego typu, jakie miałem kiedykolwiek w dłoni, tutaj wszystko zostało rozwiązane zdecydowanie najlepiej. Owszem, w pewnych okolicznościach zgięcie jest zauważalne, jednak – gwarantuję – po krótkim czasie, gdy tylko człowiek przestaje podświadomie szukać go na wyświetlaczu, po prostu o nim zapomina. O tym, iż to panel składany, przypomina nam raczej delikatne poprzeczne wgłębienie, które czasami wyczuje opuszek palca.
O co chodzi z owymi "pewnymi okolicznościami"? Miejsce zgięcia możemy zobaczyć przede wszystkim w ostrym słońcu. W pozostałych przypadkach, gdy wokół jest nieco ciemniej, nie dostrzegły go nawet książkowy traper Natty "Sokole Oko" Bumppo.
Czy tego rodzaju ekran musi iść na kompromisy pod względem jakości wyświetlanego obrazu?
Nie. Zastosowany tutaj 6,9-calowy panel OLED oferuje rozdzielczość Full HD+ i częstotliwość odświeżania 120 Hz. Wyświetlany obraz jest ostry niczym żyleta (podkreślmy, gdyż to bardzo istotne: również w mocnym słońcu). Do tego dochodzi świetny kontrast i nasycone kolory. Nie ma również jakichkolwiek problemów z płynnością odtwarzania "ruchomych obrazków".
Podczas testu porównałem wyświetlacz Pocketa z tym, w który wyekwipowany został jego technologiczny kuzyn, czyli Huawei P50 Pro. Co można zauważyć, zestawiając te smartfony? "Profesjonalista" (gwoli formalności: jego ekran mierzy 6,6 cala) oferuje nieco bardziej soczyste kolory. Z zaznaczeniem: nieco.
Do czego przydaje się wyświetlacz zewnętrzny?
Otóż na okrągłym ekranie (to OLED o przekątnej 1,04 cala i rozdzielczości 340x340 pikseli) mogą pojawiać się rozmaite powiadomienia, włączając to informacje o połączeniach przychodzących, które odbierzemy bez otwierania telefonu. Jeżeli chcemy, może posłużyć nam również w trakcie rozmów wideo.
Co jeszcze? Daje nam dostęp do rozmaitych aplikacji, takich jak odtwarzacz muzyki, kalendarz i pogoda. Może być lusterkiem (również takim, które poinformuje nas o ilości słonecznego promieniowania UV, które otrzymuje nasza skóra). Wreszcie: pomoże w wykonywaniu selfie. No a skoro o zdjęciach mowa...
Czy to bardzo dobry smartfon fotograficzny?
Zdecydowanie tak. Pod tym względem mamy do czynienia z absolutną ekstraklasą.
Czy to pokaz fotograficznych możliwości firmy Huawei?
Nie. W tym miejscu jako punktu odniesienia ponownie użyję "nie-składaka" P50 Pro. O ile w zdecydowanej większości przypadków oba smartfony oferują takie same (czytaj: fenomenalne) możliwości, to jednak diabeł tkwi w szczegółach...
... czyli w zestawie aparatów innych, niż to, co zaproponowano w P50 Pro, czyli ostatnim modelu Huawei stworzonym w ramach współpracy z firmą Leica. W przypadku Pocketa mowa o 40-megapikselowym aparacie głównym True-Chroma, wspieranym przez moduł ultraszerokokątny (13 Mpx) oraz aparat "Super Spectrum" (32 Mpx), pomagający wykonywać bardzo szczegółowe zdjęcia z imponującą głębią ostrości.
Zasadniczo taka kombinacja zapewnia nam tworzenie oszałamiających fotek, które zachwycają pod wieloma względami: począwszy od żywych (w przypadku Pocketa nieco cieplejszych), choć zarazem realistycznie odwzorowanych kolorów, a skończywszy na mnóstwie detali, małej ilości szumów oraz godnej oklasków ostrości obrazu, za co współodpowiada świetnie spisujący się autofocus.
Różnice pomiędzy Pocketem i Pro zauważymy podczas wykonywania zdjęć ultraszerokokątnych, a także w słabych warunkach oświetleniowych. W podobnych sytuacjach można zauważyć pewną przewagę drugiego z owych smartfonów. Zaznaczmy: składany Huawei jest rewelacyjnym smartfonem fotograficznym. Po prostu sięgając w tym porównaniu po P50 Pro, ustawiłem mu poprzeczkę bardzo, ale to bardzo wysoko.
Aparat wewnętrzny? Jest niezły i oferuje 10,7 megapiksela. Dodatkowe wodotryski? Pocket oferuje nie tylko tryb manualny (z zapisem plików w formacie RAW), lecz także fluorescencyjny, dzięki któremu możemy np. wykonywać ciekawe ujęcia w ciemności.
Jak mają się sprawy z wideo?
Również tutaj nie powinieneś narzekać, o ile nie poszukujesz smartfona 8K (Pocket oferuje maksymalnie rozdzielczość 4K, do 60 klatek na sekundę). Rejestrowane materiały mają bardzo dobry zakres dynamiki i przyjemne dla oka kolory, a stabilizacja sprawuje się na medal.
Nieco gorzej sprawy mają się wówczas, gdy przyjrzymy się szumom pojawiającym się w słabszych warunkach oświetleniowych, które sprawiają, iż materiały wideo mogą prezentować nieco ziarna.
Słowem: jest naprawdę dobrze, choć umówmy się: P50 Pocket znacznie lepiej radzi sobie w fotografii, niż w kręceniu filmów. No i również w drugiej z owych kategorii jest nieco słabszy od P50 Pro.
Co znajdziemy w środku?
W tym przypadku mowa o zestawie podobnym do tego, co trafiło do modelu Pro. W testowanym egzemplarzu pracował nowoczesny procesor Qualcomm Snapdragon 888, wspierany przez 8 GB pamięci RAM i współpracujący z EMUI 12 nałożonym na jedenastą generację Androida.
Wszystko, włączając odpalanie naprawdę wymagających gier, toczyło się płynnie, bez jakichkolwiek zacięć i zawieszek. Choć P50 Pocket może i przypomina elegancki gadżet, to pod względem wydajności mamy do czynienia z pełnokrwistym flagowcem.
Co z czasem działania i ładowaniem?
Urządzenie wyposażono w baterię o pojemności 4000 mAh, która zapewnia mu naprawdę dobre, choć nie fenomenalne możliwości. Owszem, jeżeli ze smartfona nie korzystamy zbyt intensywnie, to naładowany rano, bezproblemowo dotrwa do nocy.
Jednak – wrócę z uporem maniaka do porównań – model P50 Pro, posiadający nieco mniejszy wyświetlacz i pojemniejszą (4360 mAh) baterię, radzi sobie pod tym względem lepiej.
Tym, co zaskoczyło, był czas ładowania owych smartfonów: choć "Profesjonalista" obsługuje 66-watowy standard ładowania, natomiast w przypadku Pocketa to 40 W, okazuje się, iż w praktyce różnice (wynikłe chociażby z innych pojemności baterii) są niewielkie.
O ile "zatankowanie" modelu Pro od 1 do 100 proc. zajmowało mi średnio 51 minut, w przypadku telefonu składanego trwało to jedynie pięć minut dłużej, czyli również pod tym względem Pocket nie ma powodów do wstydu.
Czego może tutaj brakować?
Zacznijmy do nawiązania do wątku poprzedniego, czyli ładowania: w modelu P50 Pocket nie zrobisz tego bezprzewodowo. Do tego posiada wyłącznie jeden głośnik, nie jest też wodo- i pyłoszczelny. Zależy ci na standardzie 5G? Tutaj go nie znajdziesz. Podobnie jak usług Google, choć daję słowo: wbrew mniemaniu wielu osób, naprawdę można bez nich żyć.
W moim przypadku – z perspektywy mańkuta – pewnym minusem okazało się umiejscowienie czytnika linii papilarnych. Z racji specyfiki konstrukcji, nie został umieszczony na wyświetlaczu, lecz na prawym boku telefonu, co zmusiło mnie do korzystania z funkcji rozpoznawania twarzy. Owszem, działa naprawdę dobrze, lecz i tak zdecydowanie bardziej odpowiadają mi skanery palców, zwłaszcza jeżeli są dopracowane tak, jak w innych urządzeniach od Huawei.
Może jakieś podsumowania?
Proszę bardzo. Huawei P50 Pocket to rewelacyjne urządzenie, które bez jakichkolwiek kompleksów może rywalizować z flagowcami konkurencji. Wszystko to jednak za niebagatelną kwotę 6499 zł – wyższą o tysiąc złotych od modelu P50 Pro, który przecież obiektywnie powinno uznać się za telefon lepszy pod wieloma względami.
W tym momencie należy jak najwyraźniej podkreślić pewną rzecz: podczas testu nie znalazłem obiektywnych argumentów na rzecz zakupu jakiegokolwiek "składaka", nawet tak dopracowanego, co bohater powyższego tekstu. Cóż, być może chodzi o to, że nie noszę spodni z tak małymi kieszeniami, aby podobna konstrukcja odmieniła moje życie.
Czy uważam, iż podobne wynalazki są bez sensu? Zdecydowanie nie! P50 Pocket robi wręcz trudne do opisania wrażenie na otoczeniu. To gadżet, którego nie kupuje ktoś kierujący się pragmatyzmem, uwzględniający rozmaite walory praktyczne. Natomiast osoba, która doceni w nim gigantyczną dawkę tego, co po staropolsku określa się jako wow factor, będzie zachwycona.
Używając porównań: P50 Pro może być odpowiednikiem Mercedesa-AMG GT 53 4Matic+: wydajesz w salonie niemal 600 000 zł, otrzymując w zamian czterodrzwiowy pojazd jednocześnie piekielnie szybki, jak i praktyczny.
Jednak zamiast tego możesz dołożyć parę groszy i kupić stylowy kabriolet Porsche 911 Carrera, nie przejmując się tym, że to auto znacznie mniej uniwersalne. Drugi z owych scenariuszy jest bliższy twojemu sercu? A więc z pewnością rozumiesz, co jest największym atutem P50 Pocketa.
